wtorek, 28 stycznia 2014

Nigdy nie będziesz pewny.

Stało się. Chyba dojrzałam.
Nie chcę straszyć. Chcę ostrzec.
Otóż.
Historia swe początki ma w dniu, kiedy postanowiłam przenieść się do stolicy. Wiadomo- lepsze zarobki, ciekawsze oferty, no i większa możliwość pracy w zawodzie.
Dostałam się już po pierwszej rozmowie kwalifikacyjnej. Przedszkole blisko miejsca zamieszkania, pracujące od 8-wtedy- lat, dobra pensja, umowa na czas nieokreślony, ja bez doświadczenia, więc wydawać by się mogło, że Pana Boga za nogi złapałam. Po miesiącu jednak było już widać wszystko gołym okiem.
Przedszkole prowadziły dwie panie dyrektorki, które między sobą walczyły o autorytet. Kiedyś odnotowano sytuację, że poszarpały się na placu zabaw. Dzieciaki podzielone na dwie listy i przypisane jednej, albo drugiej dyrektorce i tylko ta właściwa mogła podejmować jakiekolwiek decyzje i rozmawiać z rodzicami malucha. Ja, jako nauczyciel prowadzący grupę (-To ja tu jestem Panią Dyrektor, a Pani- tylko wychowawczynią grupy! ), miałam zakaz rozmów z rodzicami. Każda z nas miała. Kiedyś otrzymałam 40-minutową reprymendę, bo pewien tato zapytał mnie, czy jego córka kaszlała. Z każdą głupotą trzeba było dzwonić do Dyrektorki. One też z każdą głupotą dzwoniły. Były dni, kiedy w ciągu godziny odbierałam ok 20-30 telefonów, zamiast zajmować się dziećmi. Na porządku dziennym było okłamywanie rodziców, że tak, mały wszystko zjadł, miał dobry humor, brał udział w zajęciach.
A właśnie- jedzenie.
Poniedziałek- rosół (z kostek rosołowych),
Wtorek- ziemniaczana,
Środa- krupnik,
Czwartek- warzywna,
Piątek- barszcz ukraiński.
I wszystko na poniedziałkowym rosole, na wtorkowej kartoflance, etc. Domowe kluski w menu były zwykłym makaronem. Czasami z łyżką śmietany, albo kleksem dżemu. Kanapki z pasztetem z poniedziałkowego śniadania, były podawane jeszcze w środę na podwieczorek. A na grupę 20 os. dostawałam 3 kromki chleba pokrojone na 1 cm kawałeczki. Z kotletami na obiad było podobnie. Bo dziecko powie, że owszem, było mięsko na obiad, ale nikt nie pytał ile tego mięska było.
Ale z zewnątrz wszystko wyglądało cudownie. Dosyć wysokie czesne (1400zł za grupę żłobkową), piękne dekoracje w salach, które musiałyśmy robić po godzinach pracy, bo w ciągu dnia to my się mamy dziećmi zajmować. Albo odwrotnie- zamiast zajmować się dziećmi- robiłyśmy dekoracje, wieszałyśmy prace plastyczne, sprzątałyśmy sale. Bo wszystko musiało być piękne do 16- wtedy z reguły zaczynali się schodzić Rodzice. Dzieciaki malowały starymi farbami, klej przynosiłyśmy z domów, bo nigdy nic w przedszkolu nie było. Kredki sprzed kilku lat. Dzieci rysowały na szarym papierze, albo na chusteczkach higienicznych, bo szkoda było pieniędzy na papier ksero.
Ktoś kiedyś wymyślił tradycję organizowania urodzin w przedszkolu. Wtedy dzieci sadzałyśmy w pięknym, równym kółeczku, na środku stawała dyrektorka i dziecko, które urodziny obchodziło. Jedna z nas latała z aparatem.
Pani Dyrektor wręcza książkę.
Pstryk.
Dziecko odbiera książkę.
Pstryk.
Dziecko prezentuje książkę grupie.
Pstryk.
Dziecko prezentuje grupie pierwszą stronę w książce.
Pstryk.
Dziecko prezentuje drugą stronę w książce.
Pstryk.
Dziecko prezentuje...
Pstryk.

Prowadzenie zajęć? Tylko pod karcącym okiem pani dyrektor. Nie miałyśmy wpływu na tematy, ani na treść zajęć. Tematy były co roku takie same, więc dzieci będące tam trzeci rok, trzeci raz wysłuchiwały tej samej bajeczki, wiersza, robiły te same prace plastyczne.
Dziecko ma zły dzień? Chce się przytulić? Fantastycznie! Biorę oseska na kolana. Wchodzi dyrektorka, która ma malucha na liście- wszystko jest ok. Wchodzi druga dyrektorka- A czemu Pani dziecka z mojej listy na kolanach nie trzyma?! Ok. Biorę drugie dziecko, sadzając pierwsze blisko siebie. I znowu wchodzi pani dyrektor- Co?! A czemu Pani nie przytula już mojego dziecka????
I tak w kółko.

Drodzy Rodzice- nie chcę straszyć. Chcę ostrzec.
Bo z zewnątrz przedszkole wydawało się cudowne. Było kolorowo, przyjaźnie. Rodziców witały Dyrektorki, które dla każdego miały czas, z każdym porozmawiały, wychwalając pod niebiosa malucha.
Bo były zajęcia dodatkowe- z reguły jedno na 4 przewidziane w miesiącu- w ramach oszczędności dla władzy. Ale były też dzieci z problemami. Była dziewczynka z poderzeniem autyzmu, druga z objawami schizofrenii dziecięcej. A zarówno my, jak i pani psycholog urzędująca w przedszkolu miała zakaz przekazana rodzicom czegokolwiek. Bo jeszcze dziecko zabiorą i przedszkole straci klienta. I nikogo nie obchodziło, że to najlepszy czas, żeby wszelkie zaburzenia u dzieciaków 'odburzyć'.

Zapytacie: dlaczego nikt nic nie powiedział? Bo nikt nie chciał piłować gałęzi, na której siedział.

Pracowałam tam rok i 8 dni. Wyszłam z wypaleniem zawodowym, które widzi się u nauczycieli z 30-letnim stażem pracy. Koleżanka wyszła z nerwicą lękową. Jedyne, co udało mi się zrobić, to potajemnie rozmawiać  z rodzicami. Nie mówię tu o buntowaniu, ale o szczerej rozmowie. W wyniku tego z grupy 20 osobowej, zrobiła się 7 osobowa.
I tylko z tego mogę być dumna, choć cały czas żałuję, że trwało to tak długo.

Od tamtej pory do przedszkola nawet nie starałam się dostać. Cieszę się z tego, co mam. Mam moje dzieciaki, którym poświęcam cały swój czas. Mam Rodziców, z którymi mogę szczerze porozmawiać, gdy tylko dostrzegam coś niepokojącego. Mogę dawać Robakom wszystko, co uważam za słuszne, a nie to, co narzuca mi Pani Dyrektor.

Drodzy Rodzice. Choćby Wasze przedszkole wydawało się super- zajrzyjcie tam czasami z nienacka. Ot, odbierzcie pociechę swoją przed obiadem, przejdźcie się na spacer pod przedszkolnymi oknami, albo zerknijcie zza krzaków na plac przedszkolny. Tak dla pewności.

czwartek, 9 stycznia 2014

I jeszcze coś.

Na pierwszy rzut idą zdjęcia Skrzyni Skarbów, książki z instrukcjami i tablicy dźwiękowej dla Rodzynka




A teraz ostatni hit. Nie sądziłam, że aż tak się ucieszą. Mega PUZZLE dla mojej Szarańczy. Noc oczywiście zarwana, bo wpadłam na ten pomysł chwilę przed północą, malowałam chyba do 2:00. No i wstałam o 5:00, żeby wszystko powycinać.


I było masę pytań. A jak to? A dlaczego? A czym malowane?
Wycinane były od niechcenia- po prostu na kawałki. A to wszystko prezentowo. Bo miałam dobrą wiadomość. Wiadomość dla nich, dla siebie, dla Rodziców. Ale o tym następnym razem...

P.S. Pracuję nad następnym upominkiem :)

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

P.S. nr 2.
Czasami wykosztuję się na prezenty dla dzieciaków. Czasami, ale nie zawsze.
Byłam u nich w poniedziałek. Atmosfera w domu ciut napięta, chłopcy po 6 tygodniach u Dziadków rozstrojeni i rozpieszczeni. Przychodzi czas kolacji.
A.:- Kamcia, ja chcę suchą bułę!
Ale buły nie było. Był chleb. Chleba nie chciał, sklepy pozamykane.
-A.? A chciałbyś może skrzynię skarbów?
(chłopaczki są zakręceni na punkcie pirata Jake'a i piratów z Nibylandii)
Kromkę chleba posmarowałam masłem, wycięłam środek tak, ay powstała ramka. Rzuciłam ją na talerz, do środka nawrzucałam pomidorów i pokrojonego ogóra, całość przykryłam wyciętym środkiem kromki. I wystarczyło! :) Nawet F. z nami jadł!
Co prawda Tato chłopców zapytał, czy nam się w dupach nie poprzewracało, ale najważniejsze, że Zbójcy moi zjedli po 3 porcje! :)

niedziela, 5 stycznia 2014

Po-świątecznie.

Post zapewne troszkę spóźniony, ale przecież prezentowych okazji w roku jest masa.
A najbardziej cieszą prezenty handmade. I dostaję przepiękne laurki, kartki okolicznościowe, prezenty od Rodziców, domowe słoiki, miód z dziadkowej pasieki, sok malinowy na infekcje... I zawsze wydaje mi się, że w ramach rewanżu moje prezenty są małe. Małe, maleńkie. Nieznaczące. Ale wystarczy jeden uśmiech, iskierka w oku malucha i już wiem. Wiem, że trafiłam w dziesiątkę. Trójka moja, w związku z tym, że wpadam do nich średnio raz na dwa tygodnie, jest najczęściej obdarowywana. Najczęściej i najlepiej. Bo z serducha prosto. I tyle nocy nieprzespanych, tyle wycinanek zmarnowanych... A najlepszym prezentem od nich jest uśmiech.
Bo gdy miałam jakieś 2-3 latka, bardzo chciałam mieć domek dla lalek. Taki z małym łóżkiem, ze stołem, żeby lalka mogła spać, albo kawę popijać. Któregoś poranka wstałam, a w pokoju Rodziców przywitał mnie najpiękniejszy domek. Domek z pudełka. Na ścianach była tapeta (resztki z remontu), a w oknach skrawki firanek. I mini zasłonki były. A obok tego zmęczona Mamuś moja kochana, bo kleiła to barachło całą noc. I pamiętam ten domek, te mebelki z pudełek, pomalowane farbą. Te dywaniki ze starej wykładziny... I chcę robić takie prezenty. Takie, o których Zbójcy moi będą swoim dzieciom opowiadać...

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Gdy w drodze był Rodzynek, T. miał fazę na bycie tatusiem. Ma swojego Fidelka ukochanego, A.- sieska. I potrafili budzić Rodziców o 2:46 w nocy, albo o 4:08 nad ranem, albo o jeszcze dziwnieszych porach. I z zatkanym nosem wchodzili do sypialni, budzili Mamę, albo Tatę, bo ich synek właśnie zrobił kupę. Rodzice musieli wstać i wrzucić ubranko do pralki w łazience. I na nic były tłumaczenia, że jest noc, że trzeba spać.
I zrobiliśmy z A. któregoś razu pralkę. Roboty było może na pół godzny.


A ile radości było! Ile oklejania, wyklejania, przyklejania. I Chłopcy mieli własną pralkę, w której brudne ubranka prali o każdej porze dnia i nocy. Między krzesłami rozwiesiliśmy krótki sznurek, pożyczyliśmy kilka spinaczy do bielizny i tak zaczęła się nasza przygoda z RTV/AGD. Bo z czasem doszła kuchenka gazowa, z pokrętłami z korków od butelek. Doszła też lodówka i piekarnik. I komputer z pudełka po pizzy. I telewizor.

Robiliśmy też zabawki dla synków:


Z okazji urodzin A. Zbójcy dostali koszulki. Zwykłe białe, sportowe. Z moją grafiką. Dla każdego po jednej.
Miałam stracha, że im się nie spodobają. Najpierw było rozczarowanie. Bo to nie prezent. To nie niespodzianka. To... To... To ubranie! I poleciały w kąt koszulki. Ale leciały tak pięknie, że Chłopaki dostrzegli grafiki.
-Kama, to.... To my jesteśmy! I ja jestem! I A.! I nawet F.!!! A co tu jest napisane? Zbójcy- Rozbójcy? Bo Ty tak zawsze do nas mówisz, prawda? Jej!


Ale bywają też drobiazgi. Coś, co złapałam już w kurtce, gotowa do wyjścia. A Robaki nie wierzyli, że można to zjeść. Że jest i do patrzenia, i do jedzenia.


Była też tablica sensoryczna dla F.- różnej wielkości kółka z waty, z papieru o różnej fakturze, z falowanej tektury, z płatków kosmetycznych, z płótna i futerka. Wszystko, co wpadło mi w ręce. Żeby mógł sobie niuchać, obśliniać i tykać paluszkami.
Ale ostatnim hitem całorodzinnym był prezent gwiazdkowy. Przygotowywałam się do niego od dłuższego czasu. Wydatków w sumie też było sporo, ale wszystko po najtańszej linii oporu.
Chłopcy dostali ogromne pudło na zimowe wieczory. A w środku była plastelina, były farby, podobrazia, pędzle, mazaki, piórka brokaty, plastikowe łyżeczki, kubeczki, sztuczne kwiaty. Do tego własnoręcznie wykonana książka z pomysłami, jak zrobić coś z niczego i nic z tego wszystkiego, trochę instrukcji, jak zrobić smocze jaja, łąkę, pingwiny, kurczaki, tratwy, totemy itd. Był też rozdział tylko dla nich- labirynty, szlaczki, kolorowanki, zagadki. A F. dostał kolejną tablicę- tym razem dźwiękową. Na obrazku były i krówki, i pieski, i owieczki... Słowem- wszystko, co wydaje jakieś dźwięki.
Ogromnie zadowolona z tych prezentów jestem, bo wywołują uśmiech na ich uroczych buźkach. Bo każdy całus rekompensuje nieprzespane noce. Bo każdy przytulas daje mi energię na te chwile, gdy nie mogę być z nimi. Na chwile, gdy jest źle, gdy jest szaro-buro i ponuro, gdy człowiek chce się tylko zakopać w swojej samotni i nie ma siły nawet na zrobienie herbaty. Na chwile, gdy nawiedzają człowieka burzowe myśli i chmurne sytuację.
Bo mam kogoś, kto przepędza wszystkie czarne chmury. Kogoś, przy kim nie można się smucić, a wszelkie zmartwienia idą na bok. Mam kogoś, kto uczynił te Święta- Świętami. Bo aż do dzisiaj Świąt nie miałam, nie czułam.
I uwielbiam ich: "Kamusiu...? Lubisz jak mówię do Ciebie Kamusiu?" I uściski, głupawki, przytulanki i życzenia. I podziękowania. I nadzieje na wspólną przyszłość.
Są promyczkiem w moim życiu, słońcem i uśmiechem. A ja jestem jedyną w swoim rodzaju ciotką-wariatką dla mojej Szarańczy.
I życzę każdemu takich chwil, jakie ja mam i siły na sprawianie innym radości. Bo dobra energia wysyłana w kosmos do nas wraca.