Stało się. Chyba dojrzałam.
Nie chcę straszyć. Chcę ostrzec.
Otóż.
Historia swe początki ma w dniu, kiedy postanowiłam przenieść się do stolicy. Wiadomo- lepsze zarobki, ciekawsze oferty, no i większa możliwość pracy w zawodzie.
Dostałam się już po pierwszej rozmowie kwalifikacyjnej. Przedszkole blisko miejsca zamieszkania, pracujące od 8-wtedy- lat, dobra pensja, umowa na czas nieokreślony, ja bez doświadczenia, więc wydawać by się mogło, że Pana Boga za nogi złapałam. Po miesiącu jednak było już widać wszystko gołym okiem.
Przedszkole prowadziły dwie panie dyrektorki, które między sobą walczyły o autorytet. Kiedyś odnotowano sytuację, że poszarpały się na placu zabaw. Dzieciaki podzielone na dwie listy i przypisane jednej, albo drugiej dyrektorce i tylko ta właściwa mogła podejmować jakiekolwiek decyzje i rozmawiać z rodzicami malucha. Ja, jako nauczyciel prowadzący grupę (-To ja tu jestem Panią Dyrektor, a Pani- tylko wychowawczynią grupy! ), miałam zakaz rozmów z rodzicami. Każda z nas miała. Kiedyś otrzymałam 40-minutową reprymendę, bo pewien tato zapytał mnie, czy jego córka kaszlała. Z każdą głupotą trzeba było dzwonić do Dyrektorki. One też z każdą głupotą dzwoniły. Były dni, kiedy w ciągu godziny odbierałam ok 20-30 telefonów, zamiast zajmować się dziećmi. Na porządku dziennym było okłamywanie rodziców, że tak, mały wszystko zjadł, miał dobry humor, brał udział w zajęciach.
A właśnie- jedzenie.
Poniedziałek- rosół (z kostek rosołowych),
Wtorek- ziemniaczana,
Środa- krupnik,
Czwartek- warzywna,
Piątek- barszcz ukraiński.
I wszystko na poniedziałkowym rosole, na wtorkowej kartoflance, etc. Domowe kluski w menu były zwykłym makaronem. Czasami z łyżką śmietany, albo kleksem dżemu. Kanapki z pasztetem z poniedziałkowego śniadania, były podawane jeszcze w środę na podwieczorek. A na grupę 20 os. dostawałam 3 kromki chleba pokrojone na 1 cm kawałeczki. Z kotletami na obiad było podobnie. Bo dziecko powie, że owszem, było mięsko na obiad, ale nikt nie pytał ile tego mięska było.
Ale z zewnątrz wszystko wyglądało cudownie. Dosyć wysokie czesne (1400zł za grupę żłobkową), piękne dekoracje w salach, które musiałyśmy robić po godzinach pracy, bo w ciągu dnia to my się mamy dziećmi zajmować. Albo odwrotnie- zamiast zajmować się dziećmi- robiłyśmy dekoracje, wieszałyśmy prace plastyczne, sprzątałyśmy sale. Bo wszystko musiało być piękne do 16- wtedy z reguły zaczynali się schodzić Rodzice. Dzieciaki malowały starymi farbami, klej przynosiłyśmy z domów, bo nigdy nic w przedszkolu nie było. Kredki sprzed kilku lat. Dzieci rysowały na szarym papierze, albo na chusteczkach higienicznych, bo szkoda było pieniędzy na papier ksero.
Ktoś kiedyś wymyślił tradycję organizowania urodzin w przedszkolu. Wtedy dzieci sadzałyśmy w pięknym, równym kółeczku, na środku stawała dyrektorka i dziecko, które urodziny obchodziło. Jedna z nas latała z aparatem.
Pani Dyrektor wręcza książkę.
Pstryk.
Dziecko odbiera książkę.
Pstryk.
Dziecko prezentuje książkę grupie.
Pstryk.
Dziecko prezentuje grupie pierwszą stronę w książce.
Pstryk.
Dziecko prezentuje drugą stronę w książce.
Pstryk.
Dziecko prezentuje...
Pstryk.
Prowadzenie zajęć? Tylko pod karcącym okiem pani dyrektor. Nie miałyśmy wpływu na tematy, ani na treść zajęć. Tematy były co roku takie same, więc dzieci będące tam trzeci rok, trzeci raz wysłuchiwały tej samej bajeczki, wiersza, robiły te same prace plastyczne.
Dziecko ma zły dzień? Chce się przytulić? Fantastycznie! Biorę oseska na kolana. Wchodzi dyrektorka, która ma malucha na liście- wszystko jest ok. Wchodzi druga dyrektorka- A czemu Pani dziecka z mojej listy na kolanach nie trzyma?! Ok. Biorę drugie dziecko, sadzając pierwsze blisko siebie. I znowu wchodzi pani dyrektor- Co?! A czemu Pani nie przytula już mojego dziecka????
I tak w kółko.
Drodzy Rodzice- nie chcę straszyć. Chcę ostrzec.
Bo z zewnątrz przedszkole wydawało się cudowne. Było kolorowo, przyjaźnie. Rodziców witały Dyrektorki, które dla każdego miały czas, z każdym porozmawiały, wychwalając pod niebiosa malucha.
Bo były zajęcia dodatkowe- z reguły jedno na 4 przewidziane w miesiącu- w ramach oszczędności dla władzy. Ale były też dzieci z problemami. Była dziewczynka z poderzeniem autyzmu, druga z objawami schizofrenii dziecięcej. A zarówno my, jak i pani psycholog urzędująca w przedszkolu miała zakaz przekazana rodzicom czegokolwiek. Bo jeszcze dziecko zabiorą i przedszkole straci klienta. I nikogo nie obchodziło, że to najlepszy czas, żeby wszelkie zaburzenia u dzieciaków 'odburzyć'.
Zapytacie: dlaczego nikt nic nie powiedział? Bo nikt nie chciał piłować gałęzi, na której siedział.
Pracowałam tam rok i 8 dni. Wyszłam z wypaleniem zawodowym, które widzi się u nauczycieli z 30-letnim stażem pracy. Koleżanka wyszła z nerwicą lękową. Jedyne, co udało mi się zrobić, to potajemnie rozmawiać z rodzicami. Nie mówię tu o buntowaniu, ale o szczerej rozmowie. W wyniku tego z grupy 20 osobowej, zrobiła się 7 osobowa.
I tylko z tego mogę być dumna, choć cały czas żałuję, że trwało to tak długo.
Od tamtej pory do przedszkola nawet nie starałam się dostać. Cieszę się z tego, co mam. Mam moje dzieciaki, którym poświęcam cały swój czas. Mam Rodziców, z którymi mogę szczerze porozmawiać, gdy tylko dostrzegam coś niepokojącego. Mogę dawać Robakom wszystko, co uważam za słuszne, a nie to, co narzuca mi Pani Dyrektor.
Drodzy Rodzice. Choćby Wasze przedszkole wydawało się super- zajrzyjcie tam czasami z nienacka. Ot, odbierzcie pociechę swoją przed obiadem, przejdźcie się na spacer pod przedszkolnymi oknami, albo zerknijcie zza krzaków na plac przedszkolny. Tak dla pewności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz