niedziela, 5 stycznia 2014

Po-świątecznie.

Post zapewne troszkę spóźniony, ale przecież prezentowych okazji w roku jest masa.
A najbardziej cieszą prezenty handmade. I dostaję przepiękne laurki, kartki okolicznościowe, prezenty od Rodziców, domowe słoiki, miód z dziadkowej pasieki, sok malinowy na infekcje... I zawsze wydaje mi się, że w ramach rewanżu moje prezenty są małe. Małe, maleńkie. Nieznaczące. Ale wystarczy jeden uśmiech, iskierka w oku malucha i już wiem. Wiem, że trafiłam w dziesiątkę. Trójka moja, w związku z tym, że wpadam do nich średnio raz na dwa tygodnie, jest najczęściej obdarowywana. Najczęściej i najlepiej. Bo z serducha prosto. I tyle nocy nieprzespanych, tyle wycinanek zmarnowanych... A najlepszym prezentem od nich jest uśmiech.
Bo gdy miałam jakieś 2-3 latka, bardzo chciałam mieć domek dla lalek. Taki z małym łóżkiem, ze stołem, żeby lalka mogła spać, albo kawę popijać. Któregoś poranka wstałam, a w pokoju Rodziców przywitał mnie najpiękniejszy domek. Domek z pudełka. Na ścianach była tapeta (resztki z remontu), a w oknach skrawki firanek. I mini zasłonki były. A obok tego zmęczona Mamuś moja kochana, bo kleiła to barachło całą noc. I pamiętam ten domek, te mebelki z pudełek, pomalowane farbą. Te dywaniki ze starej wykładziny... I chcę robić takie prezenty. Takie, o których Zbójcy moi będą swoim dzieciom opowiadać...

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Gdy w drodze był Rodzynek, T. miał fazę na bycie tatusiem. Ma swojego Fidelka ukochanego, A.- sieska. I potrafili budzić Rodziców o 2:46 w nocy, albo o 4:08 nad ranem, albo o jeszcze dziwnieszych porach. I z zatkanym nosem wchodzili do sypialni, budzili Mamę, albo Tatę, bo ich synek właśnie zrobił kupę. Rodzice musieli wstać i wrzucić ubranko do pralki w łazience. I na nic były tłumaczenia, że jest noc, że trzeba spać.
I zrobiliśmy z A. któregoś razu pralkę. Roboty było może na pół godzny.


A ile radości było! Ile oklejania, wyklejania, przyklejania. I Chłopcy mieli własną pralkę, w której brudne ubranka prali o każdej porze dnia i nocy. Między krzesłami rozwiesiliśmy krótki sznurek, pożyczyliśmy kilka spinaczy do bielizny i tak zaczęła się nasza przygoda z RTV/AGD. Bo z czasem doszła kuchenka gazowa, z pokrętłami z korków od butelek. Doszła też lodówka i piekarnik. I komputer z pudełka po pizzy. I telewizor.

Robiliśmy też zabawki dla synków:


Z okazji urodzin A. Zbójcy dostali koszulki. Zwykłe białe, sportowe. Z moją grafiką. Dla każdego po jednej.
Miałam stracha, że im się nie spodobają. Najpierw było rozczarowanie. Bo to nie prezent. To nie niespodzianka. To... To... To ubranie! I poleciały w kąt koszulki. Ale leciały tak pięknie, że Chłopaki dostrzegli grafiki.
-Kama, to.... To my jesteśmy! I ja jestem! I A.! I nawet F.!!! A co tu jest napisane? Zbójcy- Rozbójcy? Bo Ty tak zawsze do nas mówisz, prawda? Jej!


Ale bywają też drobiazgi. Coś, co złapałam już w kurtce, gotowa do wyjścia. A Robaki nie wierzyli, że można to zjeść. Że jest i do patrzenia, i do jedzenia.


Była też tablica sensoryczna dla F.- różnej wielkości kółka z waty, z papieru o różnej fakturze, z falowanej tektury, z płatków kosmetycznych, z płótna i futerka. Wszystko, co wpadło mi w ręce. Żeby mógł sobie niuchać, obśliniać i tykać paluszkami.
Ale ostatnim hitem całorodzinnym był prezent gwiazdkowy. Przygotowywałam się do niego od dłuższego czasu. Wydatków w sumie też było sporo, ale wszystko po najtańszej linii oporu.
Chłopcy dostali ogromne pudło na zimowe wieczory. A w środku była plastelina, były farby, podobrazia, pędzle, mazaki, piórka brokaty, plastikowe łyżeczki, kubeczki, sztuczne kwiaty. Do tego własnoręcznie wykonana książka z pomysłami, jak zrobić coś z niczego i nic z tego wszystkiego, trochę instrukcji, jak zrobić smocze jaja, łąkę, pingwiny, kurczaki, tratwy, totemy itd. Był też rozdział tylko dla nich- labirynty, szlaczki, kolorowanki, zagadki. A F. dostał kolejną tablicę- tym razem dźwiękową. Na obrazku były i krówki, i pieski, i owieczki... Słowem- wszystko, co wydaje jakieś dźwięki.
Ogromnie zadowolona z tych prezentów jestem, bo wywołują uśmiech na ich uroczych buźkach. Bo każdy całus rekompensuje nieprzespane noce. Bo każdy przytulas daje mi energię na te chwile, gdy nie mogę być z nimi. Na chwile, gdy jest źle, gdy jest szaro-buro i ponuro, gdy człowiek chce się tylko zakopać w swojej samotni i nie ma siły nawet na zrobienie herbaty. Na chwile, gdy nawiedzają człowieka burzowe myśli i chmurne sytuację.
Bo mam kogoś, kto przepędza wszystkie czarne chmury. Kogoś, przy kim nie można się smucić, a wszelkie zmartwienia idą na bok. Mam kogoś, kto uczynił te Święta- Świętami. Bo aż do dzisiaj Świąt nie miałam, nie czułam.
I uwielbiam ich: "Kamusiu...? Lubisz jak mówię do Ciebie Kamusiu?" I uściski, głupawki, przytulanki i życzenia. I podziękowania. I nadzieje na wspólną przyszłość.
Są promyczkiem w moim życiu, słońcem i uśmiechem. A ja jestem jedyną w swoim rodzaju ciotką-wariatką dla mojej Szarańczy.
I życzę każdemu takich chwil, jakie ja mam i siły na sprawianie innym radości. Bo dobra energia wysyłana w kosmos do nas wraca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz