czwartek, 5 czerwca 2014

Ochy i Achy.

Post o książkach się robi, robi, robi..... I się zrobć nie może!
A tymczasem zlepek 'ochów i achów' z pozdrowieniami dla Dziadków :)

SCENA I
AKT I
Najmniejszy ze Szkrabów śpi, a my ze Starszakami oddajemy się przyjemności wieczornego czytania.
Na jednym moim kolanie siedzi jeden, na drugim- drugi, a po środku leży książka. Maluchy już zmęczone, pokładają się, próbują się opierać, ale co chwilę jednemu, albo drugiemu zjeżdża głowa.
W pewnym momencie odwracają się i zaczynają tykać palcami mój dekolt.
A.:-Kama, a co tam masz?
-No, A...... Tam mam biust, tzn. piersi.
A.:- A masz w nich mleko?
-Nie, Słoneczko. Jeszcze nie. Mleko będę miała, gdy urodzę dzidziusia.
T.:- Kama, to one są jeszcze puste?!
-Tak, jeszcze tak.
Na co A., kontynuując tykanie mnie palcem, stwierdza z nutką niepewności:
-Kama... Ale one w ogóle nie wyglądają na puste...

AKT II
T.:- Kama, Ty jeszcze sobie dzidziusia nie urodziłaś?
-Jeszcze nie. Najpierw muszę znaleźć męża.
T.:- A czemu jeszcze go nie znalazłaś?
-Jakoś jeszcze nie trafiłam na odpowiednią osobę.
I włącza się do rozmowy A.:
- A masz już imię dla męża? (jakby to był pies ze schroniska :P )
- Jeszcze nie...
A.:- A może być A.?

---------------------------------------------------------------------------------------

SCENA II
Po dniu 'pełnym wrażeń' bawimy się z T. klockami.
Nagle zwraca się do mnie:
-Kama, wiesz.... Uwielbiam bycie z Tobą!!!

A dzień 'pełen wrażeń' był nad wyraz bogaty w mycie naczyń i smażenie kotletów :D

---------------------------------------------------------------------------------------

SCENA III
Siedzimy sobie w skatepark'u na ławce. Obserwujemy wyczyny młodszych i starszych, jeżdżących na różnych kółkowych rzeczach. Jeden z tych starszych (na oko ze 20 wiosenek), chciał zaprezentować jeden z prostszych tricków, ale tak, żebyśmy byli pod wrażeniem. Próba zjazdu z ok. metrowego murku zakończyła się przepięknym upadkiem tuż pod nasze nogi.
Chłopakowi zrobiło się głupio, T. lekko przejęty, bo upadek wyglądał dosyć niebezpiecznie.
Ale A., ze stoickim spokojem, skomentował leżącego przy nas chłopaka przeciągłym:
-O-oołłłł....

--------------------------------------------------------------------------------------

SCENA IV
Ze Zbójcami na placu zabaw. T. gdzieś na drabinkach, a my z A. i F. w piaskownicy. Podczłapuje do nas malec ok. 1,5 roczny, za nim jego mama, która podchaodząc, kulturalnie powiedziała 'dzień dobry'. Jak zwyczaj nakazuje, oczywiście także się z nią przywitałam. W czwórkę kucamy sobie w piachu, mama obcego stoi przy nas.
A.:- Kama,a dlaczego powiedziałaś jej 'dzień dobry'? Przecież ona jest obca!
Kobita w śmiech, a ja próbuję wybrnąć z całej sytuacji, wiedząc, że mam ją w postaci świadka nadstawiającego ucho.
-A. Ty jesteś dżentelmenem i ja też chcę być dżentelmenką! Dlatego zawsze mówię dzień dobry wszystkim, którzy się z nami bawią. I gdy w windzie spotkam sąsiada- też się z nim witam. I Pani w sklepie też. Wtedy ludziom jest miło i się uśmiechają.
A. wysłuchał mojego wykładu, po czym podnosi głowę, patrzy na matkę obcego i mówi do mnie, jakby świat poza nami nie istniał:
-No... Cieszy się!!!

----------------------------------------------------------------------------------------

SCENA V
F. czerpie ze sprytu Braci garściami.
Kuca sobie mój Maluch w paskownicy, ja siedzę obok niego na powierzchni wyłożonej korkiem. W pewnym momencie F. przysiadł na piasku.
-F., Skarbie, nie siadaj na piasku, bo jest mokry. Będziesz miał mokrą pupę. Kucnij na nóżki, albo siądź na wiaderku.
No, ale wiaderko- rzecz najpotrzebniejsza, szczególnie w zestawie z łopatką. Sytuacja powtórzyła się ze 3 razy. On pac!- ja, że nie wolno. No to on znowu na nogi.
W pewnym momencie F. wziął łopatkę, wiadro i z zadowoleniam człapie do mnie. Podszedł, odwrócił się, wycelował pupą wprost na moje kolana, zrobił pac! i kontynuował swoją pracę zapełniania wiadra piaskiem.
No cóż.
Każdy sposób jest dobry. :)

----------------------------------------------------------------------------------------

SCENA VI
Z Dużakami na placu zabaw. A. się wspina, ja próbuję go asekurować. Nagle podbiega do mnie dzieciaczek mniej-więcej w A. wieku i zaczyna coś tam mówić. A. jeszcze wiszący na drabinkach:
-Kama jest tylko moja!
-A., Kochanie, ale ja lubię rozmawiać ze wszystkimi!
Jak widać 'wszyscy' to pojęcie względne. A. wprowadził małą zmianę:
-Kama jest tylko NASZA!!!

----------------------------------------------------------------------------------------

A, że są kochani i cudowni- to wszyscy wiedzą. No i najprzystojniejsi!
Ileż to razy dziennie słyszę: -Kocham moją królewnę!
Ileż poranków przywitałam ze słowami:- Kama, jakie masz piękne kapcie, koszulkę, spodnie, sukienkę, etc.
No, a żeby nie było tak kolorowo, to ileż razy dałam się złapać na takie małe, sprytne:
-Kamuniuniuniuniu! Poplosiiieeeeee!!!







piątek, 18 kwietnia 2014

Jajowo.

Święta nadchodzą wielkimi krokami.
Z tej okazji życzę wszystkim zdrowych, spokojnych, smacznych, rodzinnych, jajowych... itd....
Lubię ten przedwyjazdowy, przedświąteczny chaos w domu :)
Ale nie lubię tego, co następuje później...
Ostatnie przedpodróżowe buziaki. Ostanie przedpodróżowe pożegnania. Ostatnie przedpodróżowe 'papa'.
I po tym wszystkim uciekam szybko-prędziutko, bo łezka się w oku kręci. Wiem, że wrócą. Wrócą stęsknieni, rozpieszczeni, uśmiechnięci... Ale mimo wszystko- smutno.
Ale lubię prezenty przedpodróżowe. Za każdym razem zarywam noc, bo już, już leżę w łóżku i napada mnie myśl...
...a może by im tak...
I szukam po ciemku wycinanek, bibuły, kleju... Cichuteńko, żeby nikogo nie pobudzić, ale żeby zdążyć. Żeby była wyjazdowa frajda.
Żeby zająć czymś Zbójców w samochodzie.
Dzisiaj padło na kurczaki-wariaty:


A w środku słodkie niespodzianki!
Jak na kurczaki przystało- czekoladowe jajeczka :)
Miały być zajączki, ale zając w kurczaku?! Mieszanina gatunków! Tak nie wypada :P

Ponoć jestem 'spryciula' :)
A kurczaczki zaadoptowane, podobno już na zawsze.

Wesołego i Rodzinnego!!!





piątek, 11 kwietnia 2014

Zakochałam się.

Znowu.
Pałam miłością serdeczną. Miłością ogólną. Miłością do wszystkich.
I ptaki mi w środku nocy ćwierkają. I samochody jeżdżą. I latarnie świecą.
Zakochałam się już dawno.
I kocham każdego nowego dnia na nowo.
I każdego nowego wieczoru.
Te wilgotne rękawki.
Te pachnące piżamki.
Te stópki wystające spod kołdry.
Te prośby o utulenie.
Te zbójnickie uśmiechy.
Te mokre grzywki.
Te ciałka pachnące kąpielą.
Te przytulasy.
Te całusy.
Te nieprzytomne spojrzenia.
Te targowania: "-Kamuniuuuu, poproszę (tu zwykle przeogromne ziewnięcie następuje...) przeczytać jeszcze jedną bajkę...
Te stwierdzenia, że jednak już dosyć. Że trzeba iść spać.
Te uśmiechy.
Te plany. Na już. Na teraz. Na dzisiaj. Na jutro. Na 'w przyszłym tygodniu'. Na 'może kiedyś byśmy'. Albo te na 'może?'
Kocham wszystko.
Mama zakochanie w oczach, gdy się żegnam, gdy jestem u nich, i gdy za chwilę mam wejść.
Właśnie jestem po dosyć trudnm tygodniu i.... Myślę o nich.
(Ostatnio dostałam reprymendę, że powinnam mieć własne życie...)
A moje własne życie obraca się wokół nich.
Bo czemu miałabym wypuścić z rąk taki skarb?  Cudowny. Namacalny. Do przytulania. Do całowania. Do kochania.
Po prostu.

środa, 2 kwietnia 2014

Logicznie rzecz ujmując.

Na pierwszy rzut oka- kompletnie nielogiczne.
Ale gdyby przyjrzeć się temu z bliska, odsuwając stereotypy, które dorosłemu zakłócają odbiór, to coś w tym jest... I wtedy dorosłym brak słów, żeby wchodzić w jakiekolwiek dyskusje...
A. dostał od Taty rower. I to nie byle jaki rower, tylko taki już dużakowy, od którego w najbliżczym czasie można odkręcić boczne kółka. W związku z tymczasową chorobą i brakiem ładnej pogody, A. mógł jeździć rowerem po domu. Więc rower- ze zwykłego środka transportu- awansował na pojazd policyjny, złodziejowy, strażacki...
F. jeszcze wtedy raczkował i spotkali się chłopcy w przedpokoju. F.- na czworakach, raczkiem. A.- na rowerze, który wtedy odgrywał rolę policyjnego. Wpadamy z Mamą Zbójców do korytarza i wydajemy z siebie jakieś nieartykułowane dźwięki, widząc niebezpiecznie malejącą odległość między chłopakami. Udało się zatrzymać przednie koło roweru niecałe dziesięć centymetrów od rączki F.
-A. Nie możesz jechać, gdy F. idzie. Musisz się wtedy zatrzymać i dać mu przeczłapać, bo może stać się katastrofa!
-Ale, ale... Ale ja przecież trąbiłem!-odpowiada A., zaskoczony, że ktokolwiek ma mu coś do zarzucenia.
No bo przecież trąbił.

----------------------------------------------------------------------------------------------

Bawimy się z Dużakami na placu zabaw, gdzie stoi olbrzymia pajęczyna. Chłopaki siedzą na samej górze i mnie wołają, żebym tam do nich wlazła. Udało mi się wgramolić do połowy. No i zabrakło mi odwagi, żeby wspiąć się choćby na dodatkowe 15 cm.
-Chłopaki, nie dam rady! Ja się boję wysokości!
-Boisz się wysokości?- odpowiada zaskoczony A.- A ja się nie boję wysokości. Ja się tylko boję, że spadnę.

----------------------------------------------------------------------------------------------

Robiliśmy kiedyś z A. robota. Oto efekt naszej twórczości:


No i wiadomo- robot ręce ma, nogi ma, dorobił się nawet butów. A. zaczyna kawałki słomek przyklejać na brzuchu robota. Myślę- pewnie komputer, guziki, przyciski. Ale- myślę- na wszelki wypadek zapytam:
-A., co to będzie?
-Kama, nie wiesz?! On jadł obiad, pochlapał się i jedzonko mu się do koszulki przykleiło!

--------------------------------------------------------------------------------------------

Organizujemy czasami małe, chłopakowe święta. Jest Dzień A. i Dzień T. Wybraniec jest w tym dniu odbierany z przedszkola wcześniej, albo w ogóle nie idzie, ale za to ma zapewnione atrakcje z którymś z Rodziców. Ostatnio T. pojechał z Mamą do Kopernika. Po wyprawie przychodzą do domu i T. z wypiekami opowiada jak było:
-No i był tam taki robot, co wszystko potrafi! I trzeba było klocki układać, i miodem pachniało, i stałem w dużej bańce, i trzeba było siadać na krzesełkach i instrumenty grały!
-Łał, T., to super! Poopowiadaj mi jeszcze, bo ja nigdy takich atrakcji nie widziałam!
-No... Trzeba było pojechać metrem, a później pojechać autobusem i skręcić, i już jesteś na miejscu, wiesz?
-Wiem!
-To pojedź tam i sama zobacz.

--------------------------------------------------------------------------------------------

Siedzimy z Chłopakami przy stole pałaszując drożdżówki na podwieczorek. Pokazuję im przy tym naklejki, które im przyniosłam. Odzywa się T.:
-Kama, jesteś lepsza od Dziadka!
-Jej, T. czemu?
-Bo robisz nam często prezenty!
Ja- zmieszana, próbuję jakoś zmienić punkt widzenia T. i wybrnąć z sytuacji.
-Ale T.! Przecież Dziadek też Wam robi często prezenty! I kupuje Wam duże zestawy klocków, i zabawki... Pamiętasz kuchnię, którą A. dostał? Była ogromna! Albo Twój zamek! Przecież zajmuje pół pokoju! A ja? Ja Wam czasami kupię drożdżówę, albo przyniosę naklejki... Czasem narysuję Wam laurki. I to wszystko. To na prawdę niewiele...
-Kama, a pamiętasz te puzzle, które nam narysowałaś z wozem strażackim?! Przecież były gigantyczne!

---------------------------------------------------------------------------------------------

Wpadam rano do Zbójców. A. przy stole lepi ślimaczki z plasteliny. Ślimaki, jak to ślimaki- są kolorowe, noszą czapeczki z makaronu, mają kolegów, swój plac zabaw i rodziców.
-A.... A dlaczego ten ślimaczek jest w różowe kropki? Czy on ma wysypkę?-przekomarzam się.
-Nie, Kama... Przecież ślimaki nie mają wysypki!
-No... To może zachorował na ospę?
-Ślimaki nie chorują na ospę...
-A. To co mu jest? Może malował farbami i się pobrudził?
-Kama!- krzyczy A., któremu sił już braknie na tłumaczenia oczywistych oczywistości- Przecież ślimaki nie mają farb i pędzelków! One nie mogą malować farbami!
-A.... Powiedz mi, czemu on ma kropki, bo nie wytrzymam!
-No dobra, już dobra... Powiem Ci. On jadł naleśniki z jagódkami i się pobrudził.



-----------------------------------------------------------------------------------------------

No i na koniec historia z dzisiaj.
Razem z T. i F. odbieraliśmy A. z przedszkola.
F. w wózku, T. na rowerze.
T. pędził pierwszy, przejechał przez bramkę i gdy ta już się miała zamknąć, podbiegł A., żeby mi ją przytrzymać.
-Dziękuję A. za pomoc! Mój Ty dżentelmenie!
Nie zdążyliśmy jeszcze przekroczyć progu osiedla, gdy T. był już przy drzwiach do klatki i krzyczy:
-Halo! A.! Potrzebuję dżentelmena, żeby mi drzwi otworzył!
-Już biegnę!!!- i A. popędził.
W windzie staram się wytłumaczyć co i jak:
-T., ale dżentelmenem można być tylko w stosunku do kobiet. Pomagając im, będąc kulturalnym i w ogóle...
Na co odzywa się naburmuszony A.:
-Kama, ale ja do wszystkich jestem dżentelmenem!

-----------------------------------------------------------------------------------------------

I takie sytuacje lubię najbardziej. Gdy nielogiczna dziecięca logika staje się logiczna. Gdy dziecko tłumaczy Ci swój punkt widzenia w taki sposób, że słów Ci brak...



niedziela, 30 marca 2014

Miejsce.

Zbójcy mieszkają w super lokalizacji!
Spółdzielnia mieszkaniowa zadbała, by każdy element osiedla był atrakcyjny dla dzieci w różnym wieku.
Tuż pod oknem mamy coś na kształt jaskini- bawimy się tam często w kopalnię. Miejsce jest zacienione, zamontowano tam specjalne lampy i szyb, którym można zjechać pod ziemię i szukać węgla lub zakopanych głęboko skarbów.
Kilka metrów od wejścia do jaskini stoi łódź- z atrapą steru, żyrokompasów i żyroskopów. Mamy liny, do spuszczania szalup i wędki, gdy prowiant jest na wyczerpaniu. A statkiem dowodzi dwóch kapitanów, którzy zapraszają wszystkich przechodniów do wspólnego rejsu. Zazwyczaj rejs kończy się na bezludnej wyspie, która majaczy na horyzoncie. Trzeba stawić czoło rafom koralowym, sztormom i potworom z głębin, które atakują statek. Na statku, pod pokładem, wydzielone jest miejsce na kuchnię- aby kucharz okrętowy mógł przygotować posiłek dla załogi. A bezludna wyspa okazuje się bezludną dopiero wtedy, gdy zbadamy każdy jej centymetr, odnotujemy zwierzęta na niej mieszkające (małe i duże) i rośliny- te bardziej lub mniej spotykane. Koniecznie trzeba zameldować kapitanowi o wszystkich znaleziskach i zdać relację co do ich liczebności.
Dla tych, którzy cierpią na chorobę morską, jest komisariat i więzienie. W komisariacie są komputery, na których pracują detektywi, jest garaż dla radiowozów, stołówka policjna, a nawet pokój, gdzie policjanci śpią. A wtedy, pod osłoną nocy, z więzienia ucieka złodziej, podkrada policyjne zapasy kawy i chowa się w bardzo wymyślnych kryjówkach. Gdy policjantów budzi alarm, zrywają się z łóżek, ubierają mundury, wsiadają do radiowozów i gnają za złodziejem, którego trzeba oczywiście złapać i zaprowadzić do więziena. Czasami pomaga, gdy złodziej przeprosi i obieca, że już nie będzie kradł kawy. A czasami, aby zaznać wolności, złoczyńca musi kolejny raz uciekać.
No i jest pobliska restauracja. Można przyjść z rodziną na niedzielny obiad, albo samemu wpaść po pracy na szybką kolację. Serwują dania domowe, zupy, pierogi z serem i rodzynkami, naleśniki z jagodami... Ale kucharz podoła też bardziej wykwintnym daniom. Kilka dni temu zamawiałam tam turbota i pstrąga w sosie migdałowym. Palce lizać!!!
A tuż obok restauracji jest Dom Kultury, gdzie każdy może spróbować swoich sił na scenie. Do dyspozycji mamy mikrofony, gitary, fortepian, skrzypce, a nawet trąbkę! Właściciele sali muzycznej dbają o dobre nagłośnienie i publiczność, która zawsze jest zachwycona występami.

Chciałabym Wam wszystko pokazać, więc zapraszam do zwiedzania :)

                   Lądowisko spadochroniarzy, latawców, helikopterów...

 Nasza bezludna wyspa...



Więzienie- wiadomo- przyjemnie być nie może. Czy istnieje gorsza kara od siedzenia w śmietniku?!



Jak kto woli- jaskinia, kopalnia, albo po prostu dom, w którym sobie tak spokojnie żyjemy...



Połów czas zacząć!


A tu hit nad hity! Statek, komisariat, remiza strażacka, zamek, w którym zamknięta jest księżniczka, a strzeże go oczywiście straszny smok. Tylko odważni rycerze sobie z tym poradzą! Ale też restauracja, scena dla muzyków (do kawareljjjii wstompić ciałem!), satek kosmiczny, szpital... 



Nasze wyprawy w krainę wyobraźni nie mają końca. A najpiękniejsze jest to, że ja tylko uczestniczę w tych zabawach- tematyka wymyślana jest przez Zbójców. To oni decydują, czy dzisiaj łowimy ryby, czy jednak uciekamy przed plagą pająków. Jasne- zdarza się, że idziemy na normalny plac zabaw (czasami). Ale nic nie daje tylu możliwości, co te kilka schodków pod domem...
Tak na prawdę nie liczzy się miejsce, tylko to, co można z nim zrobić!

"Bo nawet gdy dookoła nas jest strasznie szpetnie, możemy puścić wodze fantazji. 
W wyobraźni zawsze może być pięknie." 
Agnieszka Opala



piątek, 28 marca 2014

Gumka pękła.

T. z powodu gorączki został dzisiaj w domu. Cały dzień ponad 38 na termometrze, ale w pewnym momencie gorączka spadła, więc wygrzebał się spod pierzyny i przyszedł do nas do salonu, gdzie siedziałam na podłodze i sprzątałam szafę z plastycznymi przyborami. W pewnym momencie, chcąc związać jakieś żyłki, naciągnęłam za bardzo gumkę recepturkę no i trachchch!!! wzięła i się porwała, strzelając na drugi koniec pokoju.
T. w śmiech.
-T. czemu się śmiejesz?
-Bo to mnie śmieszy!!!- i zaczął rechotać się jeszcze głośniej.
Do rozmowy włącza się Mama Zbójców [MZ]:
MZ.:-Co jest?
Ja:-Nic. Gumka mi pękła. (T. leży na podłodze nie mogąc ze śmiechu złapać tchu)
MZ.:-T. To jest takie śmieszne?
T.:- Tak! Bo Kamie pękła gumka! Śmieszy mnie to!
Mama patrzy na rechoczącego T. i na mnie. A ja siedzę na podłodze i też pomału zaczynam chichotać, bo uświadomiłam sobie, jak to zabrzmiało...
I widzę na jej twarzy, że też zaczyna to do niej docierać... Po chwili śmialiśmy się już wszyscy.
I zwraca się do mnie owa Matka Trzech Synów:
-Jeszcze T. rozumiem... Pewnie przyjdzie taki moment, gdy będzie dużo starszy, że przestanie go to już bawić... Ale Ty?!

piątek, 21 marca 2014

Paćka.

Piszę pod wpływem impulsu!
Gdy opowiadam o dzieciakach, ludzie mówią mi, że jestem nienormalna, powariowałam, zgłupiałam lub... (tu powinnam użyć kilku niecenzuralnych słów). Ale co ja na to poradzę?
Jaram się tym!
F. je samodzielnie, rączkami. Pojawiają się też pierwsze próby chwytaia łyżki lub widelca. Widelcem operuje już nieźle, a co do łyżki to radzi sobie... po swojemu. Najpierw jedną rączką nakłada coś na łyżkę, którą trzyma w drugiej ręce. Później chwyta łyżkę łapkami z obu końców. I zlizuje to, co zdołało się na niej utrzymać.
A dzisiaj była zupa. Gęsta, brejowata.
Znacie to obłędne uczucie, gdy wkładasz dłoń w taką letnią breję? I nie- nie dwa palce. Całą dłoń. Aż ciarki tańczą na plecach. Z zachwytu! Kark się rozluźnia, gdy ciapka przechodzi Ci między palcami, a w dodatku wydaje fajny, kleisty dźwięk. Rechotaliśmy oboje. I przyznam się, że chyba ja głośniej. Niby zmialona papka, ale przyklejając sobie kawałek marchewki do wierzchu dłoni, czujesz grudki ziemniaków pod palcami.
To jak wyrabianie kruchego ciasta, tylko dużo lepsze.
Najbardziej magicznym momentem podczas całego obiadu była jedna, krótka chwilka, która zachwyciła i mnie, i F.
Wziął moją upaćkaną dłoń w swoją- też upaćkaną- malutką. I zaczął bawić się moimi upaćkanymi palcami. Chwytał to za jeden palec, to za drugi. Potem chwycił wszystkie. A na koniec, chcąc przybić mi piątkę, przeplótł swoje paluszki między moimi. I się wzruszyłam. Rozkleiłam się nad tą bladożółtą breją.
Bo jest coś magicznego, coś nieziemskiego, coś wielkiego w tych małych, badających otoczenie rączkach. Wszechświat się zatrzymuje, gdy dziecko chwyta Cię za rękę. A do tego te grudki. I ten ciapkający dźwięk. I ta klejąco-oślizła maź, między Twoimi palcami. I ta rączka. Paluszek. Duże oczy, przyglądajace się temu wszystkiemu w oszołomieniu.
Oszalałam z nadmiaru bodźców. Uświadomiłam sobie, że chyba ten mój roczny Zbójec odkrył przede mną coś, czego do tej pory nie zaznałam. Pozwolił mi poznać świat w sposób, w jaki on go poznaje.
Słowa nie potrafią opisać tego, jak się czułam. Ile frajdy mi to sprawiło. Jak wyostrzyły mi się zmysły. Zaczęłam czuć każdy milimetr swojego ciała. Poczułam łaskotanie za uszami, na łydkach, a nawet w zgięciach łokci.
Mam ochotę krzyczeć ze szczęścia!



Zawsze powtarzali mi: jedz ładnie, nie rozlewaj, siedź prosto, nie jedz rękami, nie poplam się.
A od dzisiaj wprowadzam bunt.
Chcę doświadczać.
Chcę doświadczać nawet tak prozaicznych rzeczy, jak zupa między palcami, jak przyklejona marchewka, rozgnieciony banan.
Buntuję się!

Żałuję tylko, że tak późno.







piątek, 14 marca 2014

Życzę Ci.

Na Gwiazdkę w 2003 roku dostałam od Mamy książkę, do której dosyć często zaglądam. Ot tak, na poprawę humoru. Jest to zbiór niespotykanych życzeń. A nosi tytuł: "Dla Ciebie. Z najlepszymi życzeniami." autorstwa Pam Brown. 
Jest tam jedno z życzeń, które uwielbiam, bo jest wszystkim we wszystkim:
"Życzę Ci takiego szczęścia, które daje podarunek od dziecka: bukiet więdnących mleczy, toffi z kieszeni, schwytana żaba, całus."

Prezenty lubi każdy, a te od dzieci mają w sobie magię. Ktoś mi kiedyś powiedział, że prezent od dziecka jest czymś najpiękniejszym, bo to skarb. Bo dziecko nie ma nic. A to, co Ci daje, jest wszystkim, co posiada. Nawet jeżeli to jest suchy badyl.
Zrobiłam porządek w torbie i oto, co znalazłam:

ŚLIMAK W CZAPCE
-Kama, zaopiekujesz się nim, żeby nie było mu smutno? On potrzebuje kochania...


SŁOIK ZE SKARBAMI
Najpierw dostałam worek piasku znad morza, czym się okropnie wzruszyłam. Bo kto przywozi w prezencie piasek. I to jeszcze w jednorazowej reklamówce. Chłopaki byli bardzo podekscytowani, że mogli mi go ofiarować. Ale został on skonfiskowany przez Mamę Zbójców, no bo przecież jeszcze nie jest gotowy! I dostałam słoik. Elegancki, z zatrzaskiem. A w środku skarby. Patyczki, szyszki, kamyczki. I stoi teraz na stoliku przy łóżku i odgania złe sny.


KAMYCZKI
-Kamyczku, mam kamyczka dla Ciebie! Zobacz jaki piękny!
I uzbierała się kolekcja. Z każdej wyprawy, z każdego spaceru. 


DINOZAUR
A może to jednak smok? Nie wiem, ale jest ręcznie malowany i zrobiony specjalnie dla mnie.


MUSZELKA
Nie znad morza. Nie wiem skąd. Kiedyś, po fajnym dniu z Pędrakami przybiegł do mnie T. i mi ją dał. Po prostu. Żebym jutro też przyszła.



KLOCEK
-Kama, weź go sobie. I zabierz do domu. A jak Cię kiedyś odwiedzimy, to będziemy mieli czym się u Ciebie bawić.



Kiedyś wpadła mi do rąk książka ks. Jana Twardowskiego "Patyki i patyczki". Nigdy nie byłam specjalnie religijna i za literaturą tego typu nie przepadałam, ale książka mnie urzekła. Pamiętam dwa opowiadania. Jedno z nich było o rysowaniu Maryi. O tym, że to Mama, jak każda inna i czemu wszyscy rysują Maryję w świętych strojach (nie wiem, jak to fachowo nazwać, ale chodzi o te sutanny), a nikt nie narysuje tej postaci w bluzce w kropki.
Drugie opowiadanie chyba sprawiło, że książka była bardzo polecana i weszła do kanonu lektur. Bo jest o skarbach. W domu wybucha pożar. Mieszkańcy wynoszą to, co jest dla nich najważniejsze- meble, telewizory, itd. Jest wśród nich chłopiec, który wybiegając z domu chwycił swój największy skarb. Patyki.

Hitem jest dzisiejszy prezent. Kompletnie niespodziewany. Od kogoś, o kim dużo słyszałam, ale nie miałam okazji poznać osobiście. Od kogoś, komu historie o Zbójcach są czytane na dobranoc, zamiast bajki. 


Dostałam Aniołki. Piękne, ręcznie wykonane (z niewielką pomocą jego Mamy, która musiała dłutkiem rzeźbić szczegóły). Aniołki są do pomalowania, ale zastanawiam się. Wyglądają cudownie w stanie surowym. Mają swój urok.
Kubusiu, jeżeli właśnie leżysz obok Mamy i słuchasz tych opowieści, to musisz wiedzieć, że bardzo Ci dziękuję za cudowny prezent i jak tylko zrobi się troszkę cieplej to zapraszam na tramwajową wyprawę. Przyjedziesz do mnie, prawda? 
Życzę Ci kolorowych snów.

A pozostałym życzę prezentów od dzieci. Prezentów pełnych miłości. Pełnych dumy. Bo dziecko przepełnia szczęście, gdy znajduje idealny prezent dla ukochanej osoby. Nieistotne, że jest to zwiędnięty kwiatek, kamień, czy skorupka po ślimaku. To są skarby. Skarby pełne uroku.
I tego Wam życzę.

poniedziałek, 10 marca 2014

Sójki i ironia.

Wybierali się jak sójki za morze.
Już trzeci raz.
No i wybrać się nie mogli- a to wycinane migdałki, a to choroby jednego, drugiego, trzeciego... Albo wszystkich na raz!
Ale dzisiaj ich zapakowałam do samochodu, żeby mieć pewność, że to już po raz ostatni.
I pojechali :)
Rano zaliczyliśmy hulajnogową wyprawę na jurajski plac zabaw na Ursynowie. Chłopcy wleźli na jedną konstrukcję, udając, że to jest ich statek, a ja miałam siedzieć na dole na karuzeli- to był mój ponton. No i oczywiście trzeba było wymyślić akcję ratunkową:
-Łaaaa!!!-krzyczę- Ratunku! Gigantyczna pirania mnie ściga!
Spokojnie podchodzi A.:
-Kama, co Cię ściga?
-Pirania.
-Ajranja? Co to jest?
-Nie ajranja, tylko pirania. To taka mięsożerna ryba z zębami.
-Acha... Ironia, tak? To ja znam takie słówko.- i zwracając się do brata- T.!!! Kamę ironia ściga! Chodź ją ratować!
-----------------------------------------------------
A tuż przed wyjazdem, siedzimy przy stole, żeby zjeść wszystko, co mogłoby się w lodówce zepsuć podczas ich nieobecności. (Ja dodatkowo zostałam obdarowana schabem i kalafiorem). I słyszę A.:
-Kamcia, a będziesz za nami tęsknić?
-Oczywiście skarbie! Będę bardzo tęsknić...
I włącza się T.:
-Nie martw się Kama. Zobaczymy się w poniedziałek! I wiesz, nawet możemy do Ciebie zadzwonić, jeżeli będziesz za bardzo tęsknić!
Na te słowa do rozmowy włącza się Mama Pędraków:
-Wiesz, T. Kama chyba musi od nas trochę odpocząć...
-Ej!- mówię zadziornie- jeżeli Chłopcy chcą, to jasne, że możecie zadzwonić. Będzie mi bardzo miło!
Na co T.:
-Widzisz Mamo, możemy zadzwonić! Kama to zadzwonimy!- i po chwili dodaje- Kama, a jak zadzwonimy to odbierzesz?
-No widzisz, T.- słyszę szept Mamy- to jest bardzo dobre pytanie... Od tego trzeba było zacząć :)

niedziela, 9 marca 2014

Dałam.

Dałam dupy. Dałam ciała. Dałam plamę. Dałam wszystko, co mogłam dać.
Gdy przyszłam do dzieciaków moich, byłam pod wrażeniem. Pod wrażeniem samodzielności. Pod wrażeniem niezależności.
Wtedy niespełna 2-letni A. sam mył ręce. Sam jadł. Wynosił stołeczek z łazienki, stawał na nim, zapalał światło, schodził z niego, wnosił znowu do łazienki, odkręcał kran, mył ręce, wycierał je i znowu wynosił stołek, żeby zgasić światło do którego nie sięgał. Wszystko robił sam. Nawet Pani w przedszkolu potwierdziła, że jest jednym z najbardziej samodzielnych podopiecznych.
I było cudnie!
Pracowaliśmy nad tym, pozwalałam mu na wiele, rozwijając go.
I przyszła zmiana.
Mały przestał chodzić do przedszkola z powodu chorób i na stałe wróciłam ja.
I- odruchowo- żeby mu ulżyć, żeby było szybciej, albo czasami dla śmiechu:
odsuwałam,
przysuwałam,
zbierałam,
sprzątałam,
nalewałam,
myłam,
wycierałam.
Taki mój odruch, że chcę ludziom życie ułatwiać.
I słyszałam nie raz a propos F.:
-Nie noś go, bo się przyzwyczai! I będę miała problem!
A ja odpowiadałam:
-To nie Ty, tylko ja będę miała problem, bo będę nie tylko Ciotką-Wariatką. Będę Ciotką-Wariatką-Noszącą-F.
I byłam na to przygotowana. Lubię dzieciom robić Dzień Dziecka. Zawsze moje odwiedziny wiązały się z niezapowiedzianą imprezą. Więc czemu nie F.?
A bo temu.
Bo sytuacja się zmieniła.
Bo wróciłam.
Jako przyjaciółka Rodziny.
Jako ta, co wspiera.
Jako ta, dzięki której wszyscy mają po równo.
I w tym wszystkim F., który domaga się noszenia. Po tygodniu mój kręgosłup odmówił posłuszeństwa. No cóż- ryzyko. Nie planowałam bycia z całą trójką, ale podołam.
I któryś raz z rzędu słyszę, że za bardzo pomagam, że wyręczam ich we wszystkim. Mówię: -Daj spokój! Przesadzasz.
A Mama Rozbójców nie przesadzała.
A. siedzi przy stole, poświęca się pasji twórczej (czyt. koloruje lub tworzy labirynty). I spadł mu mazak, tuż pod jego nogi:
-Kamcia, podasz mi?
-Że słucham?!
-No, tego.. Poproszę mi podać.
I podałam. Bo użył czarodziejskiego słowa. I za każdym razem podawałam. I za każdym razem widziałam karcący wzrok ich Mamy. Ale przecież to tylko raz, może dwa... Ewentualnie siedem...
I znowu słyszę-Kamcia, podasz? Poproszę!
-Nie podam!
A mały w szoku:
-A czemu?
I widzę wzrok ich Mamy.
-Bo... yyy.... Piję kawę!- i złapałam za kubek.
Mama dumna ze mnie, że podołałam.
A ja nie do końca, bo przecież mogłabym podać....

I mija kilka dni. Przy obiedzie T. dyskutuje z Tatą:
-A ile muszę zjeść?
-T. nie musisz jeść. Ale nie zjadłeś zupy, więc skoro nie masz miejsca na drugie danie, to na deser też nie.
-Tato, a jak będzie deser to kto będzie w domu? Wy, czy Kama?
-To nie jest ważne, bo zasady są dla wszystkich. Kama też deseru nie da. Zresztą... Chyba musimy z nią porozmawiać...
A ja nigdy nie kwestionowałam zasad Rodziców. Ale zawsze mówiłam, że ze mną jakoś się można dogadać. Bo można. Bo zawsze potrafiłam wyjść na swoje. Trochę idąc na rękę sobie, ale zawsze trzymając się zasad. Troszkę więcej dawałam od siebie, ale wymagania Rodziców były dotrzymane. Było tak: ja coś dam, ja coś narysuję, ja coś obiecam... Ale tylko, jeżeli zrobisz to, czego wymagają Rodzice.
A tu dupa. Podkablowali mnie :)

czwartek, 27 lutego 2014

Sznurkowa wyprawa.

Czyli- jak dostarczyć Kamie wrażeń...

Zorganizowaliśmy spacer do naszego ulubionego sklepu z drobiazgami- po sznurki. Starszaki chcieli bransoletki z Buddą.
No to poszliśmy....
Punkt pierwszy programu obejmował drugośniadaniowe drożdżówki, które Chłopcy postanowili zakupić jakieś 50 m od domu- no bo 'buchy' puste, po nogi się 'zmęczają', itd. Wybrali sobie smakowite buły w pobliskiej galerii, usiedli grzecznie przy stoliku i pałaszowali, obserwując w telewizorku sposób produkowania stefanek, pączków i ciastek z gruszką. A ja siedziałam w kąciku, popijając upragnione tego poranka Latte i zastanawiając się, jakie to przygody nas czekają.
Buły zostały pochłonięte, o czym świadczyły wyraźne ślady lukru na pyszczkach malców. No to kierunek- łazienka. Kilometrów narobiliśmy, zanim udało nam się wypatrzyć znaczki informacyjne, bo jak na złość ochroniarz gdzieś się ukrył, a w sklepach ani żywej duszy, bo jeszcze pioruńsko wcześnie. W końcu trafiliśmy. I tu pierwsze schody- damska czy męska? Teoretycznie chłopcy już sobie sami radzą z czynnościami toaletowymi, ale wizja ich szarpiących się z warstwami kurtek, zimowych spodni i innych części garderoby sprawiła, że zdecydowaliśmy się jednak na damską.
Tuż za drzwiami łazienki chłopcy jak jeden mąż stwierdzili, że ich pęcherze nie wytrzymają i oni muszą. Kama siku! I tyle ich widziałam. Rozbiegli się po kabinach z prędkością odpowiadającą ich wiekowi (czyli niestety bardzo, bardz szybko), oczywiście w dwóch różnych kierunkach. I o ile T. poradził sobie bez problemu, to zza drzwi A. słyszę lekko spanikowany ton:
-Kama... Nie mogę otworzyć drzwi...
Tak. Zamknął się na zamek. Nie mogłam się na niego gniewać, bo sama wiem, jak bardzo kusi zamek w drzwiach- szczególnie w toalecie. No, ale teraz... Co zrobić, żeby nie wpaść w panikę?
-A., spróbuj przekręcić zamek...
-(Zirytowany, że go nie słucham) Kiedy mówię Ci, że nie mam siły!
-(Myśl, co robić... Myśl!!!) A. Najpierw zrób siusiu. (Do ogólnego przerażenia zbędne nam są zasikane spodnie.)
-Już zrobiłem!
-To teraz spróbuj przekręcić zamek w prawą stronę...
-A która to jest prawa?
-(Fuck!) To ta ręka, którą rysujesz...
-(Ogromnie dumny) Ale ja umiem rysować dwiema! :)
-(Fuck! Fuck!) Przekręć ten (cholerny) zamek w stronę kabiny, w której siedział T.
-Nie mogę. Przecież mówię Ci, że nie mogę!
I co tu zrobić?
Z zewnątrz nie otworzę, bo nie dam rady.
Dziura pod drzwiami za mała, żeby A. się przecisnął.
Nie zostawię go tam samego, bo wpadnie w panikę. A ja już zdążyłam wpaść.
T. z nim też nie zostawię, bo przecież nie możemy się rozdzielić.
Nic, tylko siąść i płakać.
I w tym momencie wchodzi anielica moja, wybawczyni- Pani z pobliskiego sklepu. Wyjaśniłam sytuację i kobiecina w te pędy poleciała po ochroniarza. On też zbyt wiele nie zdziałał, bo z zewnątrz otworzyć nie da rady- no cóż. Pani, ja biegnę po śróbokręt. Trzeba zamek wykręcić. I poleciał. Ledwo drzwi się za nim zamknęły, a z kabiny wychodzi zadowolony A.:
-Kama wyszedłem! Jednak miałem siłę!
Poczekaliśmy na ochroniarza, który przybiegł ze wsparciem w postaci P.M. i S.Z.N. (Pana Mietka i skrzynki z narzędziami). Podziękowaliśmy, uśmiechnęliśmy się uroczo i czym prędzej uciekliśmy ze sklepu. Prawie czym prędzej, bo jeszcze pragnienie się odezwało- jak zwykle na poważnych wyprawach.
Po sznurki dotarliśmy już bez niespodzianek.W sklepie narobiliśmy trochę zamieszania- jak to my i szczęśliwie wróciliśmy do domu dziergać nasze cuda.
Chłopaki chwalili się później bransoletkami (na które z kolei ich Tata patrzył dziwnie, bo były przepiękne, kolorowe, błyszczące i chyba ciut zbyt dziewczęce jak na jego gust).
-Kamcia, ja wybrałem takie koraliki- prezentuje T.- I mam jedno serduszko, żeby pamiętać, że mam Cię kochać!
-A ja mam też serduszka. I czerwone też mam. Żeby kochać Babcię i Dziadka, bo oni lubią czerwony. A Ty co masz?
-Ja mam to co zawsze-opowiadam.- Mam Buddę, mam aniołki i mam chłopczyka.
-A ten chłopczyk jest po to, żebyś pamiętała, że masz nas kochać?
-Tak.
-A te dwa?
-To są aniołki.
-A możemy być Twoimi Aniołkami? A chłopcem będzie F.?
-Możecie.
-A tu jest Pan Budda?
-Tak.
-A co robi Pan Budda?
-Siedzi i myśli.
-A o czym myśli?

I kolejne popołudnie minęło nam uroczo na buddyjskich historiach. A sytuacji z łazienkowymi drzwiamy zdawali się w ogóle nie zauważyć. Ja za to zauważyłam.
Nigdy więcej wizyt w toaletach.
Od dzisiaj sikamy pod krzakiem, a ręce myjemy w strumyczkach.






piątek, 21 lutego 2014

Zawsze wrócę do domu.

Czasem nie jest dobrze.
Czasem zasypiam do pracy. Zamiast o 7:00 budzę się przerażona o 7:40. Wychodząc z domu czuję, że jeszcze śpię...
Czasem boli mnie głowa, bo ciśnienie leci na łeb na szyję.
Czasem dziecko śpi tylko 15 min. w ciągu dnia, w rezultacie czego jest rozkrzyczane, płaczące i wrzeszczące.
Czasem, mimo, że się staram i wyciągam gazety, reklamówki, masę solną, przybory kuchenne i inne bajery do zabawy, dziecko wraca po raz setny do pchaczka. I muszę za nim biegać zgięta w pół. A mnie boli kręgosłup.
Czasem spędzam w kuchni, z dzieckiem na rękach, pół dnia, bo piekę bataty, cukinię i dynię... I jajko do tego gotuję na parze, żey zdrowiej było. A on mi pluje warzywkami, a jajko ostentacyjnie zrzuca na podłogę, patrząc mi głęboko w oczy.
Czasem znajduję chwilę na przytulaski i całuski, i samoloty, i unosząc dziecko wysoko nad głowę widzę w końcu jego rozpromienioną z zachwytu buźkę. I ogromną kroplę jego śliny, która z owej rozpromienionej buźki wyciekła. Prosto między moje oczy, albo- co gorsza- wprost do ust.
Czasem naprawdę nie jest dobrze.

I zawsze w takich dniach trzymałam się jednej myśli- w końcu wyję do domu. A tam, mimo mojego narzekania, pewien Piotr na FB zawsze przypominał mi, że przecież to kocham.

Dzisiaj przeprowadziłam u Al. rozmowę, która przetarła mi oczy i sprawiła, że znowu poczułam się dobrze. I miałam siłę na kolejne 4 godziny biegania, turlania się i rechotania.

-W sumie miałam dzisiaj czwórkę...
-A wiesz, że rodzice mają to na co dzień?
-Wiem, dlatego podziwiam ich, ale cieszę się, że zawsze, choćby było nie wiem jak źle, to w końcu przychodzi ten moment, w którym mówię 'papa', daję ostatniego buziaka i wychodzę do domu.
-A wiesz, że rodzice mówią, że choćby nie wiem jak było źle, to w końcu przyjdziesz Ty?

I za to ich kocham :)

środa, 19 lutego 2014

Przecież ja nikomu, nic.

Będzie post, który mi już od dawna chodził po głowie.
Będzie o emocjach- ze Zbójcową podkładką i Korczakowym wstępem.
Będzie o nas.

"Bo dorosłemu nikt nie powie: 'Wynoś się', a dziecku często się tak mówi. Zawsze jak dorosły się krząta, to dziecko się plącze, dorosły żartuje, a dziecko błaznuje, dorosły płacze, a dziecko się maże i beczy, dorosły jest ruchliwy, dziecko wiercipięta, dorosły smutny, a dziecko skrzywione, dorosły roztargniony, dziecko gawron, fujara. Dorosły się zamyślił, dziecko zagapiło. Dorosły robi coś powoli, a dziecko się guzdrze. Niby żartobliwy język, a przecież niedelikatny. Pędrak, brzdąc, malec, rak - nawet kiedy się nie gniewają, kiedy chcą być dobrzy. Trudno, przyzwyczailiśmy się, ale czasem przykro i gniewa takie lekceważenie." 

Wielu ludzi- i tych ze studiów, koleżanek i profesorów, a także tych, u których pracowałam, których odwiedzam- często pyta mnie, jaki mam sposób na wychowanie. A tu figa. I to nawet z makiem. Bo nie mam. A może i mam? Jeżeli mam to tylko swoją własną. A mianowicie- stawiam siebie na miejscu tego małego człowieczka. Bo skoro sama mam ochotę płakać z bezsilności, bo kolejny szkic tego samego obrazu mi nie wyszedł, to dlaczego nie pozwolić na łzy i krzyki dziecku, któremu rozpadła się wieża z klocków? Ja mogę mieć chandrę, deprechę i czarne chmury, mogę się przez tydzień spod kołdry nie wynurzać, a dziecko mam zmuszać do spaceru? Bezsens.
Dzisiaj podobną sytuację mieliśmy- A. wychodzi z zapalenia oskrzeli, więc przewietrzyć się oczywiście warto. Niestety Zbójec odwykł od spacerów, od razu płacz, krzyk, że on nie chce. 
Nie pomagały naklejkowo-bajkowe przekupstwa. 
Nie pomagały propozycje metrowo-autobusowych podróży. 
W końcu w towarzystwie szlochów poskutkowało super ważne zadanie dla A.: kupić mięsko do zupy!
Ubierał się długo, ociągał się, szlochał i jęczał. Ja stałam nad nim już ubrana po samą czapkę, jego Mama siedziała obok i w końcu widząc moje zniecierpliwienie, nie wytrzymała: 
-A. Proszę przestać się tak zachowywać! 
A co na to nasz bohater uroczego poranka?
-Mamo, ale przecież ja nikomu nic nie robię...
Spojrzałyśmy na siebie z głupawym wyrazem twarzy. No bo przecież on nikomu, nic... 

Bo gdy zadzwoni do Ciebie po raz setny psiapsióła, szlochając, że ma po raz setny ten sam problem, po raz setny z tym samym facetem- to wysłuchasz. Wysłuchasz i na kawę zaprosisz. Wysłuchasz i wieczór w babskim gronie zaproponujesz. Wysłuchasz i w te pędy pobiegniesz do sklepu po wino, żeby jej humor poprawić. I wysłuchasz. Po raz setny. Bo przecież trzeba wesprzeć. Bo ona swoim dołem wielkości kanionu nikomu, nic.
Chyba każdy wie, jak bardzo pomaga fakt, że ma się gdzieś przy sobie kogoś, do kogo można zawsze zadzwonić, zawsze przyjść. I ten ktoś wysłucha i pomoże. I nie będzie nas stawiał do pionu, bo tak zachowywać się nie można. A bo można.

Wiecie, że ekstrawertycy mają w życiu łatwiej? Bo mówią, co im leży na wątrobie. Bo krzyczą o swoich potrzebach. Tworzą czystsze relacje, bo każdy wie o co im chodzi.
Nie raz słyszałam:
-Kama, jestem na Ciebie zezłoszczony. 
A ja siadałam obok niego na podłodze i pytałam wprost: dlaczego? Co zrobiłam? Jak się mogę poprawić? Bo nie chciałabym, żebyś miał zły humor z mojego powodu...
Ale słyszałam też:
-Kama kocham Cię w środku świata. Bo w środku kosmosu kocham Mamę i Tatę.
I były inne perełki:
-Kama, a Ty masz męża i dzieci?
-Nie mam, aniołku.
-To Tobie musi być bardzo smutno w domu, jeżeli Ty nikogo nie masz...


Zatem mówcie o swoich emocjach. Mówcie co Was gryzie, co Was smuci. 
Dziecko Cię uderzyło- powiedz, że to Cię boli. A nikomu nie jest miło, gdy go coś boli.
Kłóci się z rodzeństwem- wytłumacz, że jest Ci przykro z tego powodu.
Ale mówcie też, jak bardzo kochacie, jak bardzo jesteście dumni, jakie to było śmieszne... 
Nie lekceważcie smutków i smuteczków.
I tym sposobem wychowacie dziecko radosne, uśmiechnięte, znające przyczynę swoich lęków i rozczarowań.
Bo dziecko, które wie, że jego emocje są ważne, będzie też szanowało emocje innych.



środa, 12 lutego 2014

Trudne pytania.

Gdy już na świecie pojawi się Twój brzdąc, możesz być święce przekonany, że czas trudnych pytań przyjdzie.
Podaję kilka zasłyszanych historii, które, być może, pomogą się Wam na to przygotować.

Historia nr 1. "Mamo to Ty nie masz siusiaka?!"
Wracając z przedszkola, Chłopaki przyuważyli siusiającą na trawie dziewczynkę. Padło pytanie, co owa dziewczynka robi. Siusia. I temat wstępnie zakończony.
Po przyjściu do domu Zbójcy przybiegają do Mamy. Pierwsza część opowieści należy do starszego, T.:
-Mamo, to dziewczynki nie mają siusiaków?
Mama wytłumaczyła, że siusiaki mają tylko chłopcy. Że tata ma siusiaka, dziadek do ma, wujek też. I nawet mały F.
T. chwilę się zastanowił, zaktualizował stan swojej wiedzy i poszedł się bawić.
Na placu boju pozostał A., ktory siedział z rodziawioną ze zdziwienia buzią.
-Mamo, ale dziewczynki na prawdę nie mają siusiaków?!
Mama tłumaczy znowu. Ta sama śpiewka, przykłady posiadaczy siusiaków, itd.
A.-widać jeszcze nieodpowiedni czas przyszedł- w pewnym momencie zamrugał oczkami, zaprezentował minę z serii 'O! Już rozumiem!', wstał i z błyskiem w oku:
-Mamo, możesz sobie żartować, ale ja wiem, że Ty też masz siusiaka!
I pobiegł się bawić :)
Do tematu pewnie jeszcze wróci, Rodzice są przygotowani na kolejne zmierzenie się z tematem- gdy przyjdzie odpowiedni na to czas.

Historia nr 2. "Rodzice, kiedy umrzecie?"
1. listopada, ferajna poszła znicze zapalić. Stoją i dumają. I odzywa się nostalgicznie A.:
-Rodzice... A kiedy Wy umrzecie?
A Rodzice zawsze-jak nikt inny- odpowiadają na każde trudne pytanie, więc na to też trzeba by było. A tym bardziej święto do tego zmusza... Ryzyko podejmuje Mama:
-A., Słoneczko... Jeszcze dużo, dużo lat minie...
-Dużo to ile? Tyle? Tyle? Pokaż mi na paluszkach!- prosi A., pokazując swoją łapkę. Bowiem 5 to dla niego cholernie dużo. No, ale w tym wypadku zawsze za mało.
-Aniołku, dużo więcej! Dopiero jak znajdziesz sobie żonę...
-Mamo, Mamo!- A. w płacz. Grochy kapią, z nosa cieknie, mały wpadł w histerię. W sumie nie dziwota, temat niezbyt wesoły. Ludzie się oglądają za nimi. Mama próbuje załagodzić sytuację:
-A., nie płacz. To jeszcze naprawdę dużo czasu...
-Mamo, ale ja nie mam żony, a wszyscy już mają! Łeeee!!! Ja nie wiem, która będzie najlepsza!!! Czy Natalka, czy Paulinka!!! Buuuu!!! Mamo, będziesz moją żoną?
-Słoneczko, nie martw się. Ja już jestem żoną Taty i Twoją Mamą. Ale jestem pewna, że znajdziesz dla siebie najlepszą żonę.
-Łeeeee!!!!! Ale T. już ma żonę!!!! Ja też chcę mieć!!! A Kama ma męża? Mamo!!!! (swoją drogą wyrasta z niego książkowy facet. Nie raz i nie dwa obiecywałam, że jego żoną będę, a on i tak przychodzi tylko w potrzebie! :p)
-A. Kama nie ma męża. Ale Ty, oprócz żony będziesz miał też swoją Rodzinę, swoje dzieci...
I nagle, spod tego łzowego gradobicia iskierki jakieś widać. I oczka zaczynają się śmiać. I tak jakby jakoś raźniej... I A., pochlipując, ale wycierając już nos w rękaw, zaskoczony i zdziwiony, jakby Amerykę przed nim odkryto:

-Mamo, to ja będę miał swojego F.,T. i... A.? Naprawdę?

Historia nr 3. "Pieniądze są ważniejsze?"
I coś bardziej melancholijnego.
Chłopaki mieli występy na Dzień Babci i Dziadka. Dziadkowie mieli być, ale jedni chorzy, a drudzy niestety musieli iść do pracy. T.:

-Mamo, to zarabianie pieniążków jest ważniejsze od naszych występów?

Historia nr 4.- moja własna.
W tematach prokreacyjnych dzieciaki zawsze odsyłam do rodziców, bo nie wiem, co chcieliby maluchom przekazać i w jaki sposób. Ale są też pytania, które zaskakują, a wcale nie należą do tych trudnych.

A. krzyczy z łazienki:
-Kama!!! Dotrzymasz mi towarzystwa?
Nie mogłam odmówić, mały na nocniku, ja siedzę na podłodze, drzwi otwarte, a w przedpokoju Tata z F. na rękach. I pada pytanie:
-Kamciu... A wytłumaczysz mi skąd u nas się w domku bierze prąd? Skąd on idzie do nas kabelkami tak do lampki?
A ja- pustka w głowie. Cholera jasna, no skąd? Czarna dziura. Zerkam na Tatę błagalnym spojrzeniem, a on robi wszystko, żeby się tylko w głos nie roześmiać.
-Wiesz A. na takich sprawach prądowych to najlepiej Tata się zna...
A. lekko rozczarowany, a Tata szepcze z przedpokoju:
-Kama, prąd się bierze z elektrowni :)

-------------------------------------------------------
W tych historiach nie są ważne odpowiedzi, a pytania. Bo one prędzej, czy później- zawsze padną. A odpowiedzi? Musicie wymyślić własne- odpowiednie dla wieku, dla rozwoju, dla charakteru Waszych pociech. Nie warto odkrywać przed maluchami wszystkich kart i od razu robić wykładu. Z czasem pytania będą bardziej szczegółowe, podobnie, jak Wasze odpowiedzi.

Pewien sms.

Kilka dni temu dostaję sms owej treści:
"A. bazgrze po kartce, szczególnie się nie-starając. 
Rozmowa T. i A.:
-A.! Rysuj ładnie i nie wyjeżdżaj!
-Ale ja pięknie rysuję! Zobacz! Tak pięknie, że aż nie mogę własnym oczom uwierzyć!
Miłego dnia ."

Mama Chłopaków podłapała historyjkowego bakcyla i informuje mnie na bieżąco :)

Pierwszy dzień.

Nie wiecie jeszcze, że wróciłam do Zbójców!
Sytuacja tego wymagała- potrzebowali mojej pomocy, więc jestem. Na dobry nowy początek kupiłam w tortowym sklepie  na Kabatach masę cukrową. W związku z moim studenckim życiem nie posiadałam ani papilotek, ani foremek do muffinek, więc w ruch poszedł papier śniadaniowy i zwilżone wodą kubeczki papierowe. Ciacha pieczone totalnie 'na oko'.

A efekt był taki:

Z wprawy w zabawie modeliną wyszłam bardzo, bardzo, co widać na załączonym obrazku, ale Zbójcom się podobało. Moje wypociny przewidziane były na podwieczorek, więc Robaki chodziły jak w zegarku przez cały dzionek! 

Pytanie o płuca przerodziło się w stwierdzenie i... temat został pociągnięty:
-Kama, ale Ty masz ogromne płuca! (Oczywiście musiał to i owo dotknąć i pomacać.) A masz tam jakiś pokarm dla F.?
-Nie Aniołku. Jak znajdę męża i będę miała dzidziusia, to wtedy będę miała dla niego pokarm...
I w temat wchodzi Mama Zbójców:
             -Kama, ale wiesz, że to komplement? :D

I były przytulasy i całusy, Chłapaki zachwyceni cukrowym deserem, a nawet ubrali specjalnie dla mnie koszulki ze Zbójcami!

A temat o mężu rozpoczął się tuż po moim przyjściu:
-Kamciu, a wiesz, kto jest Mamą naszej Mamy i Tatą naszego Taty?
-Wiem, T. To dziadkowie.
-A kto jest Mamą Twojej Mamy?
-To Babcia, Skarbie. A Tatą jest dziadek, mąż babci. To tak właśnie działa.
-Kama, a dlaczego Ty jeszcze sobie męża nie znalazłaś? Nie jesteś jeszcze stara?
-Słońce, jeszcze nie jestem na tyle dorosła (!), żeby szukać męża. Poza tym nikt odpowiedni jeszcze się nie znalazł...
-A Twoje koleżanki wszystkie już mają mężów, prawda?

I tym sposobem pewien prawie pięciolatek zrobił ze mnie starą pannę :D
A jutro powtórka z rozrywki!

piątek, 7 lutego 2014

Uwielbiam!

Jeeejjj! Przedpołudnie z całą okrągłą trójeczką!!! F. już prawie chodzi, A. i T. coraz więksi. Starsi przywitali mnie, zrzucając wszystkie książki z półek, żeby mi je pokazać (mimo tego, że nie raz je razem przeglądaliśmy), bo czuli, jakbym już dłuuuugo u nich nie była. No i perełki były. Dostałam przepiękne prace plastyczne:
-A.! Jak tylko przyjdę, to powieszę Wasze prace na ścianie!
-Kama...? To Ty nie masz lodówki?
(Tak, u Chłopaków prace trzyma się na lodówce, ale chwilę mi zajęło, zanim załapałam o co chodzi.)
A, gdy już byliśmy gotowi do wyjścia, T. podbiegł do mnie, chcąc dać mi buziaka. I w tym momencie wychodzi z niego prawdziwy facet. Choć byłam zapięta po szyję i obwiązana szalikiem, zapytał, łapiąc mnie za biust:
-Kama, ale dlaczego Ty masz takie duże płuca?
No i padłam.
A na dodatek najmniejszy szkrabek załatwił mnie żółtą paćką podczas karmienia (podobno były to warzywka w delikatnym schabie). Blee.
A jak jesteśmy już przy temacie jedzenia: zjadłam domowy rosół, dostałam drugie danie na wynos, no i.... ogromny blok domowej, wędzonej szynki! Taki cały! 
A na zakończenie, przed samym wyjściem, ubieram A.
-Kamcia, a przyjdziesz do nas jutro?
-Słoneczko, jutro nie, ale przydę za kilka dni.
-A kiedy to jest 'za kilka dni'?
-Zaraz po wolnych dniach. Dwa dni pójdziesz do przedszkola, a trzeciego dnia będę ja. I na następny dzień. I na jeszcze następny też.
-I tak jutro, i jutro? TAK W KÓŁKO?!
--------------------------------------------------------------------------
No i jeszcze!
T. podszedł do wieszków i wtulił się w moją kurtkę.
-T. Co robisz?
-Sprawdzam, czy Twoja kurtka pachnie Twoją skórą.

A z historii zasłyszanych:
-Mamo, a kiedy były dinozaury?
-To było bardzo dawno temu skarbie.
-A to jak wtedy żyli ludzie?
-Wtedy jeszcze ludzi nie było.
T. myśli, myśli i w końcu:
-Mamo, to skąd się urodzili ludzie, skoro ich wcześniej nie było?

I coś bardziej melancholijnego.
Chłopaki mieli występy na Dzień Babci i Dziadka. Dziadkowie mieli być, ale jedni chorzy, a drudzy niestety musieli iść do pracy. T.:
-Mamo, to zarabianie pieniążków jest ważniejsze od naszych występów?

wtorek, 28 stycznia 2014

Nigdy nie będziesz pewny.

Stało się. Chyba dojrzałam.
Nie chcę straszyć. Chcę ostrzec.
Otóż.
Historia swe początki ma w dniu, kiedy postanowiłam przenieść się do stolicy. Wiadomo- lepsze zarobki, ciekawsze oferty, no i większa możliwość pracy w zawodzie.
Dostałam się już po pierwszej rozmowie kwalifikacyjnej. Przedszkole blisko miejsca zamieszkania, pracujące od 8-wtedy- lat, dobra pensja, umowa na czas nieokreślony, ja bez doświadczenia, więc wydawać by się mogło, że Pana Boga za nogi złapałam. Po miesiącu jednak było już widać wszystko gołym okiem.
Przedszkole prowadziły dwie panie dyrektorki, które między sobą walczyły o autorytet. Kiedyś odnotowano sytuację, że poszarpały się na placu zabaw. Dzieciaki podzielone na dwie listy i przypisane jednej, albo drugiej dyrektorce i tylko ta właściwa mogła podejmować jakiekolwiek decyzje i rozmawiać z rodzicami malucha. Ja, jako nauczyciel prowadzący grupę (-To ja tu jestem Panią Dyrektor, a Pani- tylko wychowawczynią grupy! ), miałam zakaz rozmów z rodzicami. Każda z nas miała. Kiedyś otrzymałam 40-minutową reprymendę, bo pewien tato zapytał mnie, czy jego córka kaszlała. Z każdą głupotą trzeba było dzwonić do Dyrektorki. One też z każdą głupotą dzwoniły. Były dni, kiedy w ciągu godziny odbierałam ok 20-30 telefonów, zamiast zajmować się dziećmi. Na porządku dziennym było okłamywanie rodziców, że tak, mały wszystko zjadł, miał dobry humor, brał udział w zajęciach.
A właśnie- jedzenie.
Poniedziałek- rosół (z kostek rosołowych),
Wtorek- ziemniaczana,
Środa- krupnik,
Czwartek- warzywna,
Piątek- barszcz ukraiński.
I wszystko na poniedziałkowym rosole, na wtorkowej kartoflance, etc. Domowe kluski w menu były zwykłym makaronem. Czasami z łyżką śmietany, albo kleksem dżemu. Kanapki z pasztetem z poniedziałkowego śniadania, były podawane jeszcze w środę na podwieczorek. A na grupę 20 os. dostawałam 3 kromki chleba pokrojone na 1 cm kawałeczki. Z kotletami na obiad było podobnie. Bo dziecko powie, że owszem, było mięsko na obiad, ale nikt nie pytał ile tego mięska było.
Ale z zewnątrz wszystko wyglądało cudownie. Dosyć wysokie czesne (1400zł za grupę żłobkową), piękne dekoracje w salach, które musiałyśmy robić po godzinach pracy, bo w ciągu dnia to my się mamy dziećmi zajmować. Albo odwrotnie- zamiast zajmować się dziećmi- robiłyśmy dekoracje, wieszałyśmy prace plastyczne, sprzątałyśmy sale. Bo wszystko musiało być piękne do 16- wtedy z reguły zaczynali się schodzić Rodzice. Dzieciaki malowały starymi farbami, klej przynosiłyśmy z domów, bo nigdy nic w przedszkolu nie było. Kredki sprzed kilku lat. Dzieci rysowały na szarym papierze, albo na chusteczkach higienicznych, bo szkoda było pieniędzy na papier ksero.
Ktoś kiedyś wymyślił tradycję organizowania urodzin w przedszkolu. Wtedy dzieci sadzałyśmy w pięknym, równym kółeczku, na środku stawała dyrektorka i dziecko, które urodziny obchodziło. Jedna z nas latała z aparatem.
Pani Dyrektor wręcza książkę.
Pstryk.
Dziecko odbiera książkę.
Pstryk.
Dziecko prezentuje książkę grupie.
Pstryk.
Dziecko prezentuje grupie pierwszą stronę w książce.
Pstryk.
Dziecko prezentuje drugą stronę w książce.
Pstryk.
Dziecko prezentuje...
Pstryk.

Prowadzenie zajęć? Tylko pod karcącym okiem pani dyrektor. Nie miałyśmy wpływu na tematy, ani na treść zajęć. Tematy były co roku takie same, więc dzieci będące tam trzeci rok, trzeci raz wysłuchiwały tej samej bajeczki, wiersza, robiły te same prace plastyczne.
Dziecko ma zły dzień? Chce się przytulić? Fantastycznie! Biorę oseska na kolana. Wchodzi dyrektorka, która ma malucha na liście- wszystko jest ok. Wchodzi druga dyrektorka- A czemu Pani dziecka z mojej listy na kolanach nie trzyma?! Ok. Biorę drugie dziecko, sadzając pierwsze blisko siebie. I znowu wchodzi pani dyrektor- Co?! A czemu Pani nie przytula już mojego dziecka????
I tak w kółko.

Drodzy Rodzice- nie chcę straszyć. Chcę ostrzec.
Bo z zewnątrz przedszkole wydawało się cudowne. Było kolorowo, przyjaźnie. Rodziców witały Dyrektorki, które dla każdego miały czas, z każdym porozmawiały, wychwalając pod niebiosa malucha.
Bo były zajęcia dodatkowe- z reguły jedno na 4 przewidziane w miesiącu- w ramach oszczędności dla władzy. Ale były też dzieci z problemami. Była dziewczynka z poderzeniem autyzmu, druga z objawami schizofrenii dziecięcej. A zarówno my, jak i pani psycholog urzędująca w przedszkolu miała zakaz przekazana rodzicom czegokolwiek. Bo jeszcze dziecko zabiorą i przedszkole straci klienta. I nikogo nie obchodziło, że to najlepszy czas, żeby wszelkie zaburzenia u dzieciaków 'odburzyć'.

Zapytacie: dlaczego nikt nic nie powiedział? Bo nikt nie chciał piłować gałęzi, na której siedział.

Pracowałam tam rok i 8 dni. Wyszłam z wypaleniem zawodowym, które widzi się u nauczycieli z 30-letnim stażem pracy. Koleżanka wyszła z nerwicą lękową. Jedyne, co udało mi się zrobić, to potajemnie rozmawiać  z rodzicami. Nie mówię tu o buntowaniu, ale o szczerej rozmowie. W wyniku tego z grupy 20 osobowej, zrobiła się 7 osobowa.
I tylko z tego mogę być dumna, choć cały czas żałuję, że trwało to tak długo.

Od tamtej pory do przedszkola nawet nie starałam się dostać. Cieszę się z tego, co mam. Mam moje dzieciaki, którym poświęcam cały swój czas. Mam Rodziców, z którymi mogę szczerze porozmawiać, gdy tylko dostrzegam coś niepokojącego. Mogę dawać Robakom wszystko, co uważam za słuszne, a nie to, co narzuca mi Pani Dyrektor.

Drodzy Rodzice. Choćby Wasze przedszkole wydawało się super- zajrzyjcie tam czasami z nienacka. Ot, odbierzcie pociechę swoją przed obiadem, przejdźcie się na spacer pod przedszkolnymi oknami, albo zerknijcie zza krzaków na plac przedszkolny. Tak dla pewności.

czwartek, 9 stycznia 2014

I jeszcze coś.

Na pierwszy rzut idą zdjęcia Skrzyni Skarbów, książki z instrukcjami i tablicy dźwiękowej dla Rodzynka




A teraz ostatni hit. Nie sądziłam, że aż tak się ucieszą. Mega PUZZLE dla mojej Szarańczy. Noc oczywiście zarwana, bo wpadłam na ten pomysł chwilę przed północą, malowałam chyba do 2:00. No i wstałam o 5:00, żeby wszystko powycinać.


I było masę pytań. A jak to? A dlaczego? A czym malowane?
Wycinane były od niechcenia- po prostu na kawałki. A to wszystko prezentowo. Bo miałam dobrą wiadomość. Wiadomość dla nich, dla siebie, dla Rodziców. Ale o tym następnym razem...

P.S. Pracuję nad następnym upominkiem :)

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

P.S. nr 2.
Czasami wykosztuję się na prezenty dla dzieciaków. Czasami, ale nie zawsze.
Byłam u nich w poniedziałek. Atmosfera w domu ciut napięta, chłopcy po 6 tygodniach u Dziadków rozstrojeni i rozpieszczeni. Przychodzi czas kolacji.
A.:- Kamcia, ja chcę suchą bułę!
Ale buły nie było. Był chleb. Chleba nie chciał, sklepy pozamykane.
-A.? A chciałbyś może skrzynię skarbów?
(chłopaczki są zakręceni na punkcie pirata Jake'a i piratów z Nibylandii)
Kromkę chleba posmarowałam masłem, wycięłam środek tak, ay powstała ramka. Rzuciłam ją na talerz, do środka nawrzucałam pomidorów i pokrojonego ogóra, całość przykryłam wyciętym środkiem kromki. I wystarczyło! :) Nawet F. z nami jadł!
Co prawda Tato chłopców zapytał, czy nam się w dupach nie poprzewracało, ale najważniejsze, że Zbójcy moi zjedli po 3 porcje! :)

niedziela, 5 stycznia 2014

Po-świątecznie.

Post zapewne troszkę spóźniony, ale przecież prezentowych okazji w roku jest masa.
A najbardziej cieszą prezenty handmade. I dostaję przepiękne laurki, kartki okolicznościowe, prezenty od Rodziców, domowe słoiki, miód z dziadkowej pasieki, sok malinowy na infekcje... I zawsze wydaje mi się, że w ramach rewanżu moje prezenty są małe. Małe, maleńkie. Nieznaczące. Ale wystarczy jeden uśmiech, iskierka w oku malucha i już wiem. Wiem, że trafiłam w dziesiątkę. Trójka moja, w związku z tym, że wpadam do nich średnio raz na dwa tygodnie, jest najczęściej obdarowywana. Najczęściej i najlepiej. Bo z serducha prosto. I tyle nocy nieprzespanych, tyle wycinanek zmarnowanych... A najlepszym prezentem od nich jest uśmiech.
Bo gdy miałam jakieś 2-3 latka, bardzo chciałam mieć domek dla lalek. Taki z małym łóżkiem, ze stołem, żeby lalka mogła spać, albo kawę popijać. Któregoś poranka wstałam, a w pokoju Rodziców przywitał mnie najpiękniejszy domek. Domek z pudełka. Na ścianach była tapeta (resztki z remontu), a w oknach skrawki firanek. I mini zasłonki były. A obok tego zmęczona Mamuś moja kochana, bo kleiła to barachło całą noc. I pamiętam ten domek, te mebelki z pudełek, pomalowane farbą. Te dywaniki ze starej wykładziny... I chcę robić takie prezenty. Takie, o których Zbójcy moi będą swoim dzieciom opowiadać...

------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Gdy w drodze był Rodzynek, T. miał fazę na bycie tatusiem. Ma swojego Fidelka ukochanego, A.- sieska. I potrafili budzić Rodziców o 2:46 w nocy, albo o 4:08 nad ranem, albo o jeszcze dziwnieszych porach. I z zatkanym nosem wchodzili do sypialni, budzili Mamę, albo Tatę, bo ich synek właśnie zrobił kupę. Rodzice musieli wstać i wrzucić ubranko do pralki w łazience. I na nic były tłumaczenia, że jest noc, że trzeba spać.
I zrobiliśmy z A. któregoś razu pralkę. Roboty było może na pół godzny.


A ile radości było! Ile oklejania, wyklejania, przyklejania. I Chłopcy mieli własną pralkę, w której brudne ubranka prali o każdej porze dnia i nocy. Między krzesłami rozwiesiliśmy krótki sznurek, pożyczyliśmy kilka spinaczy do bielizny i tak zaczęła się nasza przygoda z RTV/AGD. Bo z czasem doszła kuchenka gazowa, z pokrętłami z korków od butelek. Doszła też lodówka i piekarnik. I komputer z pudełka po pizzy. I telewizor.

Robiliśmy też zabawki dla synków:


Z okazji urodzin A. Zbójcy dostali koszulki. Zwykłe białe, sportowe. Z moją grafiką. Dla każdego po jednej.
Miałam stracha, że im się nie spodobają. Najpierw było rozczarowanie. Bo to nie prezent. To nie niespodzianka. To... To... To ubranie! I poleciały w kąt koszulki. Ale leciały tak pięknie, że Chłopaki dostrzegli grafiki.
-Kama, to.... To my jesteśmy! I ja jestem! I A.! I nawet F.!!! A co tu jest napisane? Zbójcy- Rozbójcy? Bo Ty tak zawsze do nas mówisz, prawda? Jej!


Ale bywają też drobiazgi. Coś, co złapałam już w kurtce, gotowa do wyjścia. A Robaki nie wierzyli, że można to zjeść. Że jest i do patrzenia, i do jedzenia.


Była też tablica sensoryczna dla F.- różnej wielkości kółka z waty, z papieru o różnej fakturze, z falowanej tektury, z płatków kosmetycznych, z płótna i futerka. Wszystko, co wpadło mi w ręce. Żeby mógł sobie niuchać, obśliniać i tykać paluszkami.
Ale ostatnim hitem całorodzinnym był prezent gwiazdkowy. Przygotowywałam się do niego od dłuższego czasu. Wydatków w sumie też było sporo, ale wszystko po najtańszej linii oporu.
Chłopcy dostali ogromne pudło na zimowe wieczory. A w środku była plastelina, były farby, podobrazia, pędzle, mazaki, piórka brokaty, plastikowe łyżeczki, kubeczki, sztuczne kwiaty. Do tego własnoręcznie wykonana książka z pomysłami, jak zrobić coś z niczego i nic z tego wszystkiego, trochę instrukcji, jak zrobić smocze jaja, łąkę, pingwiny, kurczaki, tratwy, totemy itd. Był też rozdział tylko dla nich- labirynty, szlaczki, kolorowanki, zagadki. A F. dostał kolejną tablicę- tym razem dźwiękową. Na obrazku były i krówki, i pieski, i owieczki... Słowem- wszystko, co wydaje jakieś dźwięki.
Ogromnie zadowolona z tych prezentów jestem, bo wywołują uśmiech na ich uroczych buźkach. Bo każdy całus rekompensuje nieprzespane noce. Bo każdy przytulas daje mi energię na te chwile, gdy nie mogę być z nimi. Na chwile, gdy jest źle, gdy jest szaro-buro i ponuro, gdy człowiek chce się tylko zakopać w swojej samotni i nie ma siły nawet na zrobienie herbaty. Na chwile, gdy nawiedzają człowieka burzowe myśli i chmurne sytuację.
Bo mam kogoś, kto przepędza wszystkie czarne chmury. Kogoś, przy kim nie można się smucić, a wszelkie zmartwienia idą na bok. Mam kogoś, kto uczynił te Święta- Świętami. Bo aż do dzisiaj Świąt nie miałam, nie czułam.
I uwielbiam ich: "Kamusiu...? Lubisz jak mówię do Ciebie Kamusiu?" I uściski, głupawki, przytulanki i życzenia. I podziękowania. I nadzieje na wspólną przyszłość.
Są promyczkiem w moim życiu, słońcem i uśmiechem. A ja jestem jedyną w swoim rodzaju ciotką-wariatką dla mojej Szarańczy.
I życzę każdemu takich chwil, jakie ja mam i siły na sprawianie innym radości. Bo dobra energia wysyłana w kosmos do nas wraca.