niedziela, 9 marca 2014

Dałam.

Dałam dupy. Dałam ciała. Dałam plamę. Dałam wszystko, co mogłam dać.
Gdy przyszłam do dzieciaków moich, byłam pod wrażeniem. Pod wrażeniem samodzielności. Pod wrażeniem niezależności.
Wtedy niespełna 2-letni A. sam mył ręce. Sam jadł. Wynosił stołeczek z łazienki, stawał na nim, zapalał światło, schodził z niego, wnosił znowu do łazienki, odkręcał kran, mył ręce, wycierał je i znowu wynosił stołek, żeby zgasić światło do którego nie sięgał. Wszystko robił sam. Nawet Pani w przedszkolu potwierdziła, że jest jednym z najbardziej samodzielnych podopiecznych.
I było cudnie!
Pracowaliśmy nad tym, pozwalałam mu na wiele, rozwijając go.
I przyszła zmiana.
Mały przestał chodzić do przedszkola z powodu chorób i na stałe wróciłam ja.
I- odruchowo- żeby mu ulżyć, żeby było szybciej, albo czasami dla śmiechu:
odsuwałam,
przysuwałam,
zbierałam,
sprzątałam,
nalewałam,
myłam,
wycierałam.
Taki mój odruch, że chcę ludziom życie ułatwiać.
I słyszałam nie raz a propos F.:
-Nie noś go, bo się przyzwyczai! I będę miała problem!
A ja odpowiadałam:
-To nie Ty, tylko ja będę miała problem, bo będę nie tylko Ciotką-Wariatką. Będę Ciotką-Wariatką-Noszącą-F.
I byłam na to przygotowana. Lubię dzieciom robić Dzień Dziecka. Zawsze moje odwiedziny wiązały się z niezapowiedzianą imprezą. Więc czemu nie F.?
A bo temu.
Bo sytuacja się zmieniła.
Bo wróciłam.
Jako przyjaciółka Rodziny.
Jako ta, co wspiera.
Jako ta, dzięki której wszyscy mają po równo.
I w tym wszystkim F., który domaga się noszenia. Po tygodniu mój kręgosłup odmówił posłuszeństwa. No cóż- ryzyko. Nie planowałam bycia z całą trójką, ale podołam.
I któryś raz z rzędu słyszę, że za bardzo pomagam, że wyręczam ich we wszystkim. Mówię: -Daj spokój! Przesadzasz.
A Mama Rozbójców nie przesadzała.
A. siedzi przy stole, poświęca się pasji twórczej (czyt. koloruje lub tworzy labirynty). I spadł mu mazak, tuż pod jego nogi:
-Kamcia, podasz mi?
-Że słucham?!
-No, tego.. Poproszę mi podać.
I podałam. Bo użył czarodziejskiego słowa. I za każdym razem podawałam. I za każdym razem widziałam karcący wzrok ich Mamy. Ale przecież to tylko raz, może dwa... Ewentualnie siedem...
I znowu słyszę-Kamcia, podasz? Poproszę!
-Nie podam!
A mały w szoku:
-A czemu?
I widzę wzrok ich Mamy.
-Bo... yyy.... Piję kawę!- i złapałam za kubek.
Mama dumna ze mnie, że podołałam.
A ja nie do końca, bo przecież mogłabym podać....

I mija kilka dni. Przy obiedzie T. dyskutuje z Tatą:
-A ile muszę zjeść?
-T. nie musisz jeść. Ale nie zjadłeś zupy, więc skoro nie masz miejsca na drugie danie, to na deser też nie.
-Tato, a jak będzie deser to kto będzie w domu? Wy, czy Kama?
-To nie jest ważne, bo zasady są dla wszystkich. Kama też deseru nie da. Zresztą... Chyba musimy z nią porozmawiać...
A ja nigdy nie kwestionowałam zasad Rodziców. Ale zawsze mówiłam, że ze mną jakoś się można dogadać. Bo można. Bo zawsze potrafiłam wyjść na swoje. Trochę idąc na rękę sobie, ale zawsze trzymając się zasad. Troszkę więcej dawałam od siebie, ale wymagania Rodziców były dotrzymane. Było tak: ja coś dam, ja coś narysuję, ja coś obiecam... Ale tylko, jeżeli zrobisz to, czego wymagają Rodzice.
A tu dupa. Podkablowali mnie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz